Prezydent Jacob Zuma wygłosił wczoraj doroczne orędzie do narodu (tzw. SONA - State of the Nation Address), już ósme w jego wykonaniu. Ale tradycyjnie nie było łatwo i przyjemnie, a oglądając transmisję na żywo miałam wrażenie, że oglądam jakąś farsę.
Zanim Zuma dotarł do parlamentu, państwowa telewizja SABC pokazała zgromadzonych już wewnątrz posłów coś skandujących. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że okrzyki wznosili wszyscy członkowie parlamentu, od rządzącej partii ANC po opozycyjne EFF (Economic Freedom Fighters) i DA (Democratic Alliance), widok raczej niespotykany. Goście na galerii (dziennikarze, dyplomaci i różne ważne osobistości) również się przyłączyli. Komentatorzy w studio telewizyjnym sugerowali, że to okrzyki entuzjazmu wobec prezydenta, co oczywiście było piramidalną bzdurą, bo Zuma poza ANC nie cieszy się specjalną estymą. Ale SABC to taka tuba propagandowa tej partii, więc nic dziwnego. Szybko jednak dało się zweryfikować te informacje. Gdy w końcu kamera pokazała salę obrad, niemal wszyscy trzymali swoje komórki i smartfony w dłoniach nad głowami. Okrzyki nie miały nic wspólnego z radosnym oczekiwaniem na prezydenta, lecz brzmiały: "Bring back the signal!" Okazało się, że sygnał komórkowy został zablokowany i był to po prostu zgodny protest wszystkich zgromadzonych. Gdy Zuma w końcu znalazł się na sali obrad, a Honourable Speaker (odpowiednik naszego marszałka Sejmu) Baleka Mbete zaprosiła go do wygłoszenia orędzia, opozycyjna partia DA przerwała, by zgłosić problem braku sygnału komórkowego jako łamanie konstytucji i w ogóle praw do dzielenia się informacjami. Bez połączenia telefonicznego i internetowego obecni dziennikarze i dygnitarze nie mieliby możliwości komentowania na żywo na Twitterze i innych platformach komunikacyjnych, a przecież o to chodzi, żeby naród i obserwatorzy wiedzieli, co się dzieje i jakie są opinie na bieżąco. DA poparli oklaskami wszyscy zgromadzeni. Mbete stwierdziła sucho, że sekretarz się tym zajmie, co wywołało kolejną falę oburzenia, że to przecież poważna sprawa. Prośba o ponowne włączenie sygnału została ponowiona jeszcze parę razy, a w międzyczasie jeden z posłów poprosił także o wodę (znów oklaski), bo w sali gorąco i już ponad godzinę wszyscy czekają na orędzie.
W końcu sygnał został włączony i prezydent rozpoczął przemówienie. Nie zdążył jednak przebrnąć przez wstęp, gdy poseł EFF przerwał pytaniem, czy szanowny pan prezydent mógłby odpowiedzieć w końcu na pytanie, gdzie są pieniądze, które wydał na swoją prywatną posiadłość, a które powinien oddać państwu (to tak zwany skandal Nkandla, o którym pisałam w 2013 roku tutaj). I się zaczęło. Pani marszałek mętnie tłumaczyła, że tego typu zapytanie w ogóle nie powinno się pojawić, bo to jest nadzwyczajne posiedzenie i nie ma na to miejsca. Nastąpiło przerzucanie się regułami i ich podpunktami między nią a członkami EFF, aż w końcu przywódca partii Julius Malema zabrał głos, wykazując, że pani Mbete nie odpowiada na pytanie i chce zbyć EFF. Pani marszałek straciła cierpliwość i poleciła mu opuścić salę obrad, co oczywiście nie spotkało się ze zrozumieniem ze strony EFF, więc po pyskówce wkroczyło kilku rosłych panów, by siłą wyprowadzić nie tylko Malemę, ale całą jego partię. Tego jednak państwowa telewizja nie pokazała, bo kamera skupiała się na pani marszałek. Słychać było jedynie krzyki i można sobie było wyobrazić szarpaninę. Najlepsze było to, że w momencie, gdy przywrócono sygnał komórkowy, regularnie padała transmisja telewizyjna. Kilka sekund czarnego ekranu, a gdy wracała wizja, to fonia była niezsynchronizowana i mieliśmy coś w rodzaju dub stepu, bo to, co mówiła dana osoba w tym momencie nakładało się na to, co powiedziała kilkanaście sekund wcześniej, a do tego ten wcześniejszy dźwięk powtarzał się kilka razy. Żal mi było tłumaczki języka migowego, która w prawym dolnym rogu ekranu kilkakrotnie rozkładała ręcę z bezradności, bo nie dało się zrozumieć, co kto kiedy mówi...
Nie na tym jednak koniec. Gdy cała partia EFF była już poza salą obrad (niektórzy z rozdartymi w akcji koszulami), posłowie DA zadali pani marszałek dość ważne pytanie, a mianowicie: kim byli ci panowie w białych koszulach, którzy wyprowadzili członków EFF? Czy była to ochrona parlamentu, czy też policja? Bo jeśli to drugie, to jest to niekonstytucyjne i pasowałoby do opisu państwa policyjnego. Pani marszałek już się poddała (zero charyzmy ma ta pani, nawiasem mówiąc) i głos przejęła jedna z tzw. honorowych przewodniczących. Choć trochę bardziej wygadana, to jednak nie była w stanie odpowiedzieć DA i po którymś z rzędu zapytaniu w końcu zirytowana oświadczyła, że z punktu, w którym siedzi nie jest w stanie powiedzieć, czy była to policja czy nie. Na znak protestu cała partia DA wyszła więc z sali. Dla przypomnienia: DA to największa partia opozycyjna, od lat rządzi w Western Cape, czyli prowincji, której stolicą jest Kapsztad. I tak oto w parlamencie została jedynie partia prezydenta Zumy, czyli ANC. No i goście na galeriach, oprócz zwolenników DA, którzy też ostentacyjnie wyszli.
Gdy w końcu wszystko się uspokoiło, Zuma powrócił na mównicę. Czy odniósł się w jakikolwiek sposób do tego, co się stało? Ależ skąd. Wręcz przeciwnie: zażartował sobie. "Wrócę może do miejca, w którym mi przerwano. Ha ha ha ha ha." I przez następną godzinę czytał swoje niezmiernie nudne przemówienie, od czasu do czasu wrzucając jakiś radosny komentarz w isiZulu, ku uciesze obecnych na sali parlamentarzystów.
Co wynikło z tego orędzia? Że osiągnięto wiele sukcesów (oczywiście); że obcokrajowcom nie będzie wolno kupować ziemi w RPA (brawa na sali), ale będą mogli brać grunt w wieloletnią dzierżawę; że jest problem z energią elektryczną (coś podobnego! Od kilku miesięcy mamy regularne przerwy w dostawie prądu, od grudnia niemal codziennie!) i że w związku z tym państwowy dostawca zamieni diesel na gaz; że trzeba zmniejszyć bezrobocie, itd., itp. Nuda i nic nowego, no i zero samokrytyki.
Dziś media grzmią, że pani marszałek powinna się podać do dymisji, bo zupełnie sobie nie poradziła z tym chaosem. Oczywiście ANC uważa, że spełniła swoje obowiązki wzorowo i to EFF i DA powinny się wstydzić i chyba w ogóle podać do zbiorowej dymisji. Ech, takich cyrków naprawdę dawno nie widziałam. Żal mi było na przykład byłego prezydenta FW de Klerka, którego pokazano przez chwilę po zakończeniu orędzia. Wyglądał na zdruzgotanego... Jak musiał czuć się ten człowiek, który wraz z Nelsonem Mandelą pokierował ten kraj na nową drogę, by 20 lat później być świadkiem tak żenującego przedstawienia?
Znamienne, że u mnie w pracy nikt nawet się na temat orędzia nie zająknął, a telewizor w kuchni był wyłączony, co właściwie nigdy się nie zdarza...
Wiesz, zastanawiałam się co by się stało gdyby z różnych powodów nagle zerwał się sygnał (komórkowy, internetowy, wszystkie możliwe, które dają życie "informacjom na bieżąco"). Po przeczytaniu tego co napisałaś, dochodzę do wniosku, że ludzie by się nawzajem pozabijali o dostęp do Twittera :( A przecież też było piękne to oczekiwanie na sprawozdanie z wydarzenia, które pojawiało się dopiero dzień po. Co do reszty, to chyba nie ma kraju, w którym polityka toczyłaby się normalnym torem, a politycy byli opanowani, rozsądni i taktowni. Maniana!
OdpowiedzUsuń