piątek, 16 sierpnia 2013

Dla anglojęzycznych (ale nie tylko) - południowoafrykańskie kwiatki językowe

Jak już pisałam, angielski w RPA jest językiem ogólnej komunikacji. I oczywiście występują tu różne lokalne wtręty i powiedzonka, które mogą zdziwić lub rozbawić znających angielski standardowy. Oczywiście, zależnie od koloru skóry, tutejszy angielski inaczej brzmi u różnych ludzi: akcent i wymowa czarnoskórych mieszkańców, białych i Afrykanerów bardzo się różni. Ci ostatni mówią na przykład bardzo twardo, ja zawsze mam wrażenie, że każde słowo jest trochę cedzone i wyraźnie oddzielne od pozostałych. Ale ja tu chciałam o lokalnym słownictwie, dla początkujących i potencjalnych gości :-)

Dla mnie hitem (i słowem, którego nie przejęłam i nie zamierzam!) jest "shame". Słowo używane głównie do wyrażania współczucia, ale też współradowania się czy niedowierzania. Znajoma przechadzała się z dzieckiem w wózku, podchodzi miła pani i pyta: o, jakie ładne dziecko, chłopiec czy dziewczynka? Mama: dziewczynka. Miła pani na to: oh shame! I z tkliwością wpatruje się w dziecko. Mama w lekkiej panice rzuca się do obejrzenia córki, czy może coś z nią nie tak, a ona nie zauważyła. Ale nie, dziecię uśmiechnięte, nic jej nie jest. Znajoma patrzy zdziwiona na miłą panią i nie rozumie, dlaczego szkoda jej tego dziecka?! A pani po prostu wyraziła pozytywne uczucia wobec ładnej dziewczynki i sobie poszła.

Z tego, co zauważyłam, "shame" używają głównie biali, również Afrykanerzy. Koleżanka z pracy złamała nogę, druga koleżanka rozmawiała z nią przez telefon w biurze i co chwilę wykrzykiwała: "oh shame, ma Flo". Flo od Florence, bo tak na imię ma koleżanka od nogi (choć nie jest to jej oryginalne imię, przyjęła je w czasach apartheidu, żeby było mniej afrykańsko, ale to już inna historia, kiedyś do niej wrócę), a ma, bo to duża czarnoskóra "mama" w średnim wieku i jest to sposób wyrażenia szacunku (koleżanka przy telefonie jest młoda, biała i angielskojęzyczna, z pochodzenia Greczynka zresztą). Inna koleżanka, na wieść, że miałam cudowne wakacje, wykrzyknęła: "oh shame man!"

"Braai" - czyli po prostu grill, ale tu to jest sport narodowy. Weekendowe grillowanie można uskuteczniać właściwie przez cały rok, a sztukę grillowania steka należy opanować jak najprędzej, żeby się później nie zbłaźnić przed krajanami. Grillują panowie, panie przygotowują sałatki i inne dodatki. Nie ma nic gorszego, niż pełne politowania spojrzenie Afrykanera, gdy człowiek się męczy z rozpaleniem węgla obok namiotu na kempingu. A nie, przepraszam, jest: Afrykaner oferujący pomoc. Męska duma bardzo wtedy cierpi.

"Potjie" - wymawia się to 'pojki' (sic!). Bardzo ważny element tutejszej kultury kulinarnej, jest to ciężki, okrągły kociołek z żelaza na trzech nóżkach, w którym pichci się różne cuda. Nosimy się z zamiarem zakupu, po tym, jak nasi znajomi zaserwowali nam duszony ryż z warzywami i kurczakiem z własnego potjie. Pycha. Tu można poczytać więcej: http://en.wikipedia.org/wiki/Potjiekos

"Howzit" - typowe powitanie białych Południowoafrykańczyków (czarni mówią po prostu Hello, how are you).

"Just now" i "now now" - to pierwsze oznacza 'za chwilę' (która może być nieskończenie długa...), a drugie - 'już, teraz'. "I'll be with you just now/now now" słyszy się bardzo często, ale ani jedno, ani drugie wcale nie musi w praktyce oznaczać, że ten ktoś rzeczywiście wkrótce lub natychmiast przyjdzie. This is Africa. Jak ktoś kiedyś powiedział: na Zachodzie ludzie mają zegarki, w Afryce mamy czas ;-)

"Must" zamiast "shall/should" - czyli: what must I do now?
 
"Is it?" - oznacza mniej więcej "really, is that so", i wcale nie musi się zgadzać gramatycznie ze zdaniem poprzedzającym, na przykład: I'm finally going on holiday - Is it? Takie trochę 'aha'. Używa się go jako przytaknięcia, podtrzymania rozmowy. Zanim się obejrzałam, przyczepiło się też do mnie i już zostało ;-) Aha, a wymawia się 'yzyt", twardo.

"Lekker" - "nice", i tak samo, jak w angielskim, wszystko może być "lekker".

"Sharp sharp" - wymawiane trochę jak 'shop shop', oznacza "wszystko ok" lub po prostu entuzjastyczny okrzyk. Czasem wystarczy tylko jedno "sharp" :-) Mówią tak głównie czarni mieszkańcy.

"To die for" - bardzo tutejsze, używane, jeśli coś nam się bardzo podoba lub smakuje. "Die" wymawia się "da". 

"Eish" - wykrzyknik wyrażający zdziwienie, frustrację, niedowierzanie.

"Brinjal" i "baby marrow" - to pierwsze to bakłażan (z portugalskiego berinjela), a drugie to młoda cukinia. Nie widziałam tu tak wyrośniętych cukinii, jakie kupuje się w Polsce. Tu sprzedaje się je, gdy mają ok. 15 cm długości.

Jak już jesteśmy przy jedzeniu: "boerewors" (dosłownie: kiełbasa farmerska) i "bobotie" (mielone mięso z przyprawami w stylu malajskim). Boerewors jest tradycyjnie w mięsa wołowego i jest go w takiej kiełbasie 90-95%, reszta to przyprawy i trochę wody. Zazwyczaj też zero konserwantów i sztucznych dodatków. Baaaardzo dobra na braai! :-) A bobotie często podaje się w naleśnikach i też jest przepyszne. O jedzeniu napiszę jeszcze oddzielnie, bo to duży temat! Bo jest jeszcze koeksister, vetkoek, biltong, bunny chow, pap, sosatie, monkey gland sauce, sarmie, itp., itd :-)

"Bundu bashing" - bundu pochodzi od słowa "bundo" w Shona (głównym języku Zimbabwe) i oznacza dzikie tereny trawiaste. Bundu bashing to po prostu wycieczka poza utarte szlaki, gdzieś do buszu, ale używane też w przenośni, jak przedzieranie się przez gęste chaszcze na przykład. 

Jest jeszcze na przykład "robot", czyli sygnalizacja świetlna, i "bakkie" - samochód typu pick-up.

To tylko kilka przykładów, ale słyszę je na co dzień, więc jakby ktoś się tu wybierał, to może się przydać :-) Po więcej regionalizmów odsyłam tu: http://www.southafrica.info/travel/advice/saenglish.htm#.Ug4WXW0qKM0

A tu można sobie posłuchać różnych mieszkańców kraju, bardzo fajna strona! http://www.dialectsarchive.com/south-africa

wtorek, 13 sierpnia 2013

Ostatnia monarchia absolutna w Afryce

W maju ubiegłego roku szósta żona króla Suazi Mswatiego III uciekła od męża do RPA. Twierdzi, że nie mogła już znieść jego fizycznego i psychicznego znęcania się nad nią. To już trzecia z 13 żon, która go opuściła. Królowa LaHwala ulotniła się już w 2000 r., a LaMagwaza kilka lat później. W maju tego roku brytyjski Daily Mail pisał o młodej Suazyjce proszącą o azyl w Wielkiej Brytanii. Nie chciała dołączyć do haremu króla i zostać jego czternastą żoną (http://www.dailymail.co.uk/news/article-2326680/King-Swaziland-wants-make-14th-virgin-bride--let-stay-UK-Womans-plea-asylum-fleeing-African-monarch.html).

No cóż, Mswati urodził się w 1968 r. jako 67 syn ówczesnego króla Sobhuzy II, który miał już wtedy 70 żon (a podczas całego 61-letniego panowania dorobił się ich podobno 125). Sam Mswati ma obecnie dwadzieścioro kilkoro dzieci (różne źródła różnie podają). Znany jest z szastania pieniędzmi na prawo i lewo, jego dzieci kształcone są za granicą, a żony jeżdżą na zakupy do Londynu czy Nowego Jorku - oczywiście za państwowe pieniądze. W tym czasie reszta obywateli żyje za ok. 2 dolary dziennie, a średnia długość życia jest jedna z najniższych na świecie, głównie dzięki epidemii HIV/AIDS i gruźlicy. Król w związku z tym nie jest specjalnie popularny, ale Suazyjczycy na razie nie widzą innego rozwiązania, jako tolerowanie jego wyskoków i od czasu do czasu nieśmiałe krytykowanie czy protesty. 

Ale Suazi wcale nie jest ponurym miejscem. Byłam tam już dwa razy i bardzo chętnie znów się wybiorę. Jest to maleńkie państwo, wciśnięte między RPA i Mozambik, o bardzo ciekawej kulturze i tradycjach. Na tym niewielkim terenie jest kilka spektakularnych parków narodowych i rezerwatów przyrody o bardzo dobrze przygotowanej infrastrukturze. Ludzie są przyjaźni i uśmiechnięci, jak to Afrykańczycy. Radzą sobie, jak mogą, i niektórym, zwłaszcza przedsiębiorczym kobietom, które często organizują się w spółki rękodzielnicze, całkiem nieźle to wychodzi. 

Po pierwszej wizycie na przełomie kwietnia i maja zeszłego roku zapisałam kilka obserwacji. Oto one, tu i ówdzie wzbogacone o dodatkowe opisy, które mi się przypominały później.

Po drodze do Suazi zatrzymaliśmy się na noc w Barberton, dość osobliwym miasteczku, w którym czułam się trochę jak na Dzikim Zachodzie. Do granicy jest bardzo blisko, ale zatrzymywaliśmy się po drodze kilka razy, by podziwiać niesamowite widoki. Wzgórza wokół Barberton to najstarsze góry świata, mają jakieś 3,6 miliarda lat. To tu odnaleziono szczątki pierwszego żywego organizmu z mniej więcej tej samej epoki. Widoki zapierają dech w piersiach, ale można poczuć się naprawdę małym, nic nieznaczącym pyłkiem w obliczu tych prastarych gór.



Na granicy było bardzo sympatycznie. Po stronie RPA siedział pulchny, rozmowny pan. Wypytał Tima, co robi, i bardzo się zdziwił, że ma on tylko licencjat, bo on sam właśnie robi doktorat (nie pamiętam, z czego dokładnie, ale coś związanego ze środowiskiem i zrównoważonym zarządzaniem). Na przejściu granicznym w Josefsdal był chwilowo, zastępując koleżankę. Widać było, że chciał sobie pogadać, a ruchu na tym przejściu wielkiego nie ma. Po chwili porównywania życia w RPA z tym w Wielkiej Brytanii stwiedził: Tu jest ciężko. Wszystko zależy od tego, kogo się zna.

Posterunek graniczny w Bulembu po stronie Suazi również był bardzo przyjazny. Młody funkcjonariusz też był rozmowny, dostaliśmy gazetkę o wydarzeniach w Suazi w tym czasie, z mapami i opisami miejsc. Gdy dowiedział się, że będziemy w Dolinie Malkerns, bardzo się ucieszył, bo ma tam siostrę. Z szerokim uśmiechem poprosił nas, żebyśmy ją pozdrowili. Po sympatycznej pogawędce ostrzegł nas, że droga, którą za chwilę będziemy jechać, jest bardzo wyboista, typowa "dirt road". Rzeczywiście, tuż po opuszczeniu posterunku znaleźliśmy się w wiosce Bulembu, gdzie dziura goniła dziurę. Za to szeroko uśmiechnięte dzieciaki i miejscowi robotnicy pozdrawiali nas po drodze, więc jakoś nam ta wyboistość bardzo nie doskwierała. Dopiero, gdy wyjechaliśmy poza tę miejscowość, zrozumieliśmy, co młody funkcjonariusz miał na myśli. Okolice Bulembu to była autostrada w porówananiu z tym, co nas czekało. Dość powiedzieć, że przejechanie 20 km do najbliższego miasta Pigg's Peak zajęło nam ponad godzinę. Po drodze spotkaliśmy jedynie 2 motocyklistów i stadko kóz.



Krajobraz wokół, choć nadal górzysty, nie był już tak piękny, jak w drodze z Barberton. Przede wszystkim za sprawą całych połaci kikutów wyciętych drzew. Ale było też sporo terenów szkółek leśnych, co bardzo kontrastowało z łysymi pagórkami. Drewno to jeden z głównych towarów eksportowych Suazi.

Po tej godzinie podskakiwania na wybojach (już rozumieliśmy informację w Lonely Planet, że przejazd przez to przejście graniczne może być trudny w porze deszczowej), dotarliśmy do Pigg's Peak. Ruchliwe ulice, dużo ludzi, głównie robiących zakupy na weekend. Nasza tablica rejestracyjna wzbudzała zainteresowanie i prawie wszyscy odwracali głowy, a gdy machaliśmy - z uśmiechem odmachiwali. 

Wzdłuż równej już, asfaltowej drogi, sporo było straganów z rękodziełem i drewnem na opał. Wielu ludzi spacerujących wolno, bez wyraźnego celu, bo to sobota, dzieciaki machające do nas i biegnące wdłuż szosy... Naszym pierwszym przystankiem był Park Narodowy Malolotja. Nocowaliśmy tam na niewielkim kempingu bez elektryczności. W łazience były czyste toalety i prysznic, choć po umywalkach chodziły ogromne mrówki. Po zmroku wycieczka do toalety możliwa była wyłącznie z latarką, bo ciemności egipskie. Podczas jednej z wypraw natknęłam się na ogromnego pająka siedzącego w środku sedesu. Zamknęłam klapę i spuściłam wodę... 

Na kempingu było bardzo cicho i spokojnie. Oprócz nas były tylko dwa inne namioty. Dwóch młodych Francuzów przyszło do nas pożyczyć kuchenkę polową, bo zapomnieli swojej. Po zachodzie słońca można już tylko siedzieć i patrzeć w niebo. Na horyzoncie co kilka sekund pojawiały się błyskawice, ale nie było nic słychać, burza musiała być daleko. Jedyny dźwięk, oprócz wiatru szumiącego w trawach i zaroślach oraz świerszczy i cykad, to świst silników samochodów z pobliskiej szosy. Niesamowite, jaki pogłos się niesie z jednego pojazdu! Spać poszliśmy wcześnie, gdyż ogień już zgasł. 


Noc i poranek były ciepłe, zapowiadał się gorący dzień i tak też było. Wybraliśmy się na kilkugodzinną wycieczkę pieszą do wodospadu. Krajobraz jest tu niesamowity. Góry ciągną się aż po horyzont, szczyty łagodnie zarysowane, ale, jak się wkrótce przekonaliśmy, nie brakuje też stromizn. Natura wydaje się bardzo surowa, lecz choć trawy rzeczywiście są spalone słońcem i nadają wzgórzom piaskowo-szarego koloru, natknęliśmy się także na bardzo zielone miejsca, głównie wzdłuż dość licznych strumieni. Na początku szliśmy w dół i na rozciągającej się u naszych stóp dolinie grupę zwierząt. Biegły w stadzie przez ten spalony teren i po chwili przyglądania się dotarło do nas, że to pawiany. Na szczęście były daleko i biegły w przeciwnym kierunku do naszego, nie chciałabym ich spotkać, bo to bardzo niebezpieczne i agresywne małpy. No i strasznie brzydkie, ale to już tak na marginesie ;-)





Tuż przed wodospadem natknęliśmy się na 4-osobową grupę Niemców lub Namibijczyków. Byli to jedyni ludzie, których spotkaliśmy, i w ogóle jedyne żywe istoty oprócz tych pawianów i owadów. Spokój był wręcz obezwładniający, zwłaszcza w połączeniu z upałem. Na szczęście wiał lekki wiaterek, inaczej wyzionęłabym ducha. 

Na kemping wróciliśmy inna drogą, przez kolejny punkt widokowy (i spotkaliśmy zebry i antylopy blesbok) oraz bar przy recepcji. Zimne lokalne piwo Sibebe było dokładnie tym, czego nasze przegrzane organizmy potrzebowały. Tego wieczoru nie udało nam się rozpalić ogniska, bo drewno było za mokre. Za to uwędziliśmy siebie i całą okolicę, bo zanim się poddaliśmy dymu było co niemiara. 



Następnego dnia wyruszyliśmy do kolejnego rezerwatu przyrody, Mlilwane. Po drodze zatrzymaliśmy się na zakupy w stolicy kraju, Mbabane. Centrum handlowe jak każde inne, miasto niewielkie, dość zatłoczone, trochę zapyziałe, ale widać, że się rozbudowuje. Kupiliśmy gazetę, Times of Swaziland, żeby zobaczyć, o czym tam piszą. Gdy ją później czytaliśmy, to albo łapaliśmy się za głowę z niedowierzania, albo pękaliśmy ze śmiechu. Było tam kilka artykułów całkiem na poziomie, głównie krytyjujących króla i rząd, ale reszta przypominała trochę "Fakt" albo "Super Express". Główna wiadomość na pierwszej stronie dotyczyła śmierci posła w wypadku samochodowym w RPA, z dużym zdjęciem zmasakrowanego samochodu. Szczegóły na stronie drugiej: dokładny opis sytuacji, informacje, że ciało posła usunięto z miejsca tragedii dopiero po 5 godzinach, gdyż czekano na specjalistów z zakładu medycyny sądowej, którzy się bardzo spóźnili, bo zapomnieli jakiegoś sprzętu i musieli się wracać. Oprócz tego sporo komentarzy na temat samolotu, który król Mswati III dostał w prezencie od anonimowego darczyńcy. Były to głównie głosy krytyczne, dlaczego rząd nie ujawnia, od kogo ten prezent (pewnie od nikogo, król sam go sobie kupił, znów za państwową kasę, więc jakąś historyjkę trzeba było wokół tego wymyśleć). Zupełnie za to powaliła mnie sekcja rozrywkowa, szczególnie opis nieszczególnie chyba udanej imprezy z okazji urodzin Mavuso Sport's Bar. Gości wyraźnie przyszło niewielu, ale artykuł był rozciągnięty na kilka stron i sfotografowano chyba każdego uczestnika. Ogólnie język w całej gazecie był dość szkolny, ale w końcu to maleńki kraj w trudnej sytuacji gospodarczej i społecznej, więc nie można się spodziewać drugiego New York Timesa.

W rezerwacie Mlilwane mieszkaliśmy w rondawelu. To okrągła chatka z dachem ze słomy, tradycyjne budownictwo również rozpowszechnione w RPA. Mieliśmy stamtąd piękne widoki na góry, a po całym kompleksie spacerowały guźce i antylopy. Mlilwane jest specyficznym rezerwatem, bo można po nim spacerować. Nie ma nikogo w Wielkiej Piątki, więc trzeba "jedynie" uważać na krokodyle i hipopotamy. Przy różnych zbiornikach wodnych witały nas takie urocze tabliczki:



Zebry i antylopy rzucały nam badawcze spojrzenia, po czym wracały do skubania trawy. Obecność człowieka już ich nie peszyła. Na głównym kempingu jest restauracja tuż przy jeziorku, w którym leżał sobie krokodyl w otoczeniu różnego ptactwa. Zazdrościłam mu, bo upał był naprawdę nieziemski. 

Mlilwane to naprawdę idylliczne miejsce. Panuje tam wspaniały spokój i można się wyciszyć. Widoki są piękne, ma się poczucie wszechobecnej harmonii. Chętnie tam wrócę.






W drodze do domu przekraczaliśmy granicę w Ngwenya. W tym miasteczku znajduje się huta szkła i jest to miejsce niemal kultowe dla każdego odwiedzającego Suazi. Piękne wyroby ze szkła są wykonywane ręcznie, a samo szkło pochdzi z recyklingu. Kupiliśmy tam zestaw fikuśnych kieliszków i szklanek. Widać, że są ręcznie robione, bo nie są identyczne i mają trochę skaz, co nadaje im niepowtarzalnego charakteru. Można tam kupić mnóstwo rzeczy, od maleńkich figurek, przez świeczniki po przepiękne kolorowe wazony, które są produkowane w pojedynczych egzemplarzach i w związku z tym mają swoją cenę. Przy hucie mieści się mały kompleks sklepików, wszystkie z ręcznymi wyrobami i także z recyklingu, na przykład biżuteria ze starych gazet i magazynów. Bardzo ładne i pomysłowe, no i przyjazne dla środowiska. Wszystkie te sklepy prowadzą kobiety. W jednym kupiłam sukienkę, a sprzedawczyni była bardzo rozmowna. Podpytaliśmy ją o króla. Pakując nasze zakupy pokręciła głową, a potem przyciszonym głosem stwierdziła, że fanką nie jest (dosłownie tak powiedziała). Król traktuje Suazi jak własność, pieniądze państwowe wydaje jak własne, posyłając dzieci do drogich szkół w kraju i za granicą. Nie dba wcale o swoich poddanych. Mówiła także o trudnych relacjach między różnymi ludami w Afryce Południowej. Małżeństwo między, dajmy na to, Xhosa a Tswana czy Swati to wcale nie jest prosta sprawa. Najczęściej cierpi na tym kobieta, która staje się niemal własnością męża i traci kontakt ze swoją rodziną. Do tego dochodzi też apartheid, który wcale się jeszcze nie skończył (co zresztą nietrudno zauważyć). Światy białych i czarnych to światy odrębne, które przenikają się głównie na poziomie usług: w restauracjach, na stacjach benzynowych czy w sklepach obsługa jest niemal wyłącznie czarnoskóra. Jak stwierdziła sprzedawczyni - biali nie chcą mieć z czarnymi zbyt wiele wspólnego, ale płacą za jedzenie przygotowane właśnie przez czarnych... Na koniec tego mało optymistycznego wywodu obdarowała nas jednak szerokim uśmiechem, błyskając złotym zębem. To ten typowy afrykański uśmiech - szczery, nie wystudiowany. Mimo że jesteśmy biali, nie jesteśmy jednak stąd, a mój wcześniejszy komentarz, że nie uważam Afrykanerów za szczególnie atrakcyjnych fizycznie, też chyba zjednał mi jej sympatię. 

Przejście graniczne Ngwenya/Osheok jest dużo większe niż w Bulembu, więc musieliśmy postać w kolejce. Na szczęście kontrola to sprawny proces, choć system odprawiania samochodów jest dość ciekawy. Gdy podchodzi się do okienka z paszportem, pani wypisuje kwitek z numerem rejestracyjnym pojazdu, który trzeba dać do podstemplowania w kolejnym okienku. Następnie daje się go policjantowi stojącemu przy wyjeździe na główną drogę. Tak było po stronie RPA. Po stronie suazyjskiej jest podobnie, tylko kwitek nie jest ładnym druczkiem z logo, a zwykłym kawałkiem białej kartki. Nie zauważyłam, by funkcjonariusze po obu stronach w ogóle sprawdzali, czy informacja na tym świstku pokrywa się z rzeczywistością. Po prostu je od nas wzięli. Ciekawe, ile takich papierków produkuje się dziennie i co się z nimi później robi?

Nasza pierwsza przygoda z Suazi była bardzo pozytywnym doświadczeniem. Spotkaliśmy wielu przyjaznych i gościnnych ludzi, a sam kraj jest bardzo malowniczy. Wróciliśmy tam w tym roku, wprawdzie tylko na jedną noc, ale znów się nie zawiedliśmy. To małe królestwo, mimo codziennych trudów, ma w sobie pozytywną energię i z pewnością nie raz jeszcze tam pojadę, bo jest jeszcze kilka innych miejsc, które chcę tam zobaczyć.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Bob znów rządzi

Prezydent Zimbabwe (ten sam, co zawsze, bo nic się przecież nie zmieniło) oznajmił właśnie, że jeśli jego przeciwnikom nie podoba się wynik wyborów, to mogą iść się powiesić, on swojego zwycięstwa nie odda.

31 lipca odbyły się wybory prezydenckie, które zdecydowanie wygrał Robert Mugabe. Ponownie. Reakcje były, i nadal są, różne: od niedowierzania, poprzez rezygnację, gorzki śmiech, akceptację, i w końcu agresję i protesty. Dyskusje na ten temat trwają nadal, i pewnie tak sobie potrwają, aż Bob wreszcie uda się na tamten świat. Co też nie wiadomo, kiedy nastąpi. On sam zresztą twierdzi, że jest lepszy od Chrystusa, bo umierał i zmartwychwstawał wiele razy, a Jezus tylko raz ("I have died many times - that's where I have beaten Christ. Christ died once and resurrected once."). W każdym razie media na całym chyba świecie donosiły, że po 33 latach rządów ma kolejną, 5-letnią kadencję. I co tenże świat na to? Publikacji jest już masa, więc kilka wyrywkowo wybranych reakcji:

RPA - prezydent Zuma bardzo szybko pogratulował zwycięzcy (wielu komentatorów podkreśla, że trochę zbyt szybko, zanim na temat wyborów wypowiedzieli się obserwatorzy) i wezwał wszystkich do uszanowania wyniku. Jego gratulacje zbiegły się w czasie z tymi przesłanymi z Kenii i Chin(!). Sam Zuma zasługuje na oddzielny komentarz, bo to postać tyle barwna, co groteskowa. Dość powiedzieć, że opozycja się z nim nie zgadza, wzywa go do przemyślenia i zrewidowania opinii, oraz do pozytywnego odniesienia się do stanowiska Botswany, która uznała, że należy przeprowadzić audyt wyborów. 

Botswana - dwumilionowy kraj o powierzchni prawie dwa razy większej od Włoch, spokojny, niewiele znaczący, ale też jeden z niewielu, które nie boją się mówić, że wybory w Zimbabwe to farsa. Tak zresztą skomentował to wysoki rangą urzędnik ministerstwa spraw zagranicznych na jakimś dyplomatycznym spotkaniu (powiedział, iż dawno nie widział takiego cyrku). Botswana jako pierwszy kraj na kontynencie nie zgodziła się z werdyktem SADC (Wspólnota Rozwoju Afryki Południowej), która ogłosiła, że wybory były wiarygodne. I jak na razie jest jedynym członkiem SADC, który z wynikami się nie zgadza...

Nigeria - prezydent Olusegun Obasanjo oznajmił, iż nigdy nie widział idealnych wyborów. Cóż, w ustach przywódcy takiego kraju, jak Nigeria, brzmi to co najmniej interesująco. Mówił w imieniu Unii Afrykańskiej (AU), której obserwatorzy nie mogli się w żaden sposób doszukać nieprawidłowości podczas wyborów. Przecież nic złego się nie działo, wszystko przebiegło spokojnie, więc najwyraźniej taki był głos ludu. AU szybko zaakceptowała wynik, żeby mieć święty spokój - stabilność w regionie jest ważniejsza od demokracji (napisał to jeden z komentatorów dla portalu dailymaverick.co.za. Cały artykuł tutaj: http://www.dailymaverick.co.za/article/2013-08-06-analysis-the-african-union-stays-in-character-for-zim-election-whitewash/#.UgjaLm0qKM0). 

Zachód - generalnie USA, Unia Europejska i Wielka Brytania (których przedstawiciele nie zostali dopuszczeni do obserwowania wyborów) zgadzają się z przegranym Morganem Tsvangirai, że wybory nie były demokratyczne, wzywają do audytu i na tym właściwie, jak zwykle zresztą, się kończy. Mugabe ma w głębokim poważaniu zdanie zachodnich rządów.

Tanzania - wisienka na torcie. Prezydent Jakaya Kikwete, który jest jednocześnie przewodniczącym Organu ds. Polityki, Obrony i Bezpieczeństwa w ramach SADC, wydał tak piękne oświadczenie, że aż łzy w oczach stają (a nóż w kieszeni się otwiera):

"I have received with great pleasure, the news of your re-election for another term to lead the people of Zimbabwe. On behalf of the Government and people of the United Republic of Tanzania and indeed on my own behalf, I would like to congratulate Your Excellency for this resounding victory.
Indeed your re-election is a clear testimony of the confidence and trust the people of Zimbabwe bestowed upon you. Under your able leadership, Zimbabwe has recorded tremendous socio-economic developments, despite some challenges. Thus we look forward for greater progress and prosperity for the people of Zimbabwe as well as your continued invaluable contribution to our region and the continent through Sadc and the AU." 

(Z wielką radością przyjąłem wiadomość o wyborze Pana na kolejną kadencję jako przywódcy Zimbabwe. W imieniu rządu i mieszkańców Republiki Tanzanii, i rzecz jasna w imieniu własnym, chciałbym pogratulować Waszej Ekscelencji tego wspaniałego zwycięstwa.
Zaprawdę ponowny wybór Pana to oczywisty przejaw zaufania i wiary, jaką lud Zimbabwe w Panu pokłada. Pod Pana umiejętnym przywództwem kraj, pomimo przeszkód, odnotowuje ogromny rozwój społeczno-gospodarczy. A zatem oczekujemy dalszego postępu i dobrej koniunktury dla narodu Zimbabwe, a także kontynuacji bezcennego wkładu, jaki wnosi Pan do naszego regionu i całego kontynentu poprzez działalność w SADC i AU.).

Morgan Tsvangirai oficjalnie zakwestionował konstytucyjność wyborów (sprawa jest w sądzie), więc zaprzysiężenie nowego/starego prezydenta może się opóźnić.

Można by tak jeszcze długo. Jak zapowiadałam, nie chcę wdawać się w politykowanie, więc na koniec garstka kwiatków statystycznych, za niezawodnym Peterem Godwinem (dane z niezależnych analiz, ale ogólnie wielu obserwatorów się z nimi zgadza):
- co najmniej milion głosów oddali już nieżyjący Zimbabweńczycy;
- ponad 350,000 głosujących miało więcej niż 85 lat, 109,000 więcej niż 100 lat, a jeden były wojskowy w dniu wyborów miał 135 lat;
- 838,000 podwójnych tożsamości: to samo nazwisko, adres, data urodzenia, różne numery dowodów osobistych. Sprawdzone dowody były autentyczne, wydane przez właściwy urząd;
- pół miliona ludzi przeniesiono do innych okręgów wyborczych, 45,000 ludzi zmieniono numery dowodów bez ich wiedzy.

Poza tym aktywistki polityczne (i prawdopodobnie zwolenniczki MDC, partii Tsvangirai) z wiejskich terenów doniosły Amnesty International, że zmuszone były uciekać z dziećmi po tym, jak im grożono, ponieważ odmówiły informowania zwolenników Mugabe o tym, na kogo głosowały. Zanu-PF (partia Mugabe) miało je zmuszać do udawania ślepoty, analfabetyzmu czy złego stanu zdrowia, by ktoś inny mógł w ich imieniu oddać głos. Jedna z kobiet zeznała, że grożono jej już 2 tygodnie przed wyborami, ale choć doniosła o tym na policję, nie otrzymała żadnej pomocy.

Znajomi Zimbabweńczycy, którzy mieszkają i pracują w RPA, tylko kręcili głowami, gdy ogłoszono wyniki wyborów. Nie wygląda na to, by ktokolwiek miał nadzieję, iż cokolwiek się w ich kraju zmieni w najbliższym czasie.

A tak przy okazji: Światowa Organizacja Turystyki, czyli jedna z agencji ONZ, organizuje za niecałe 2 tygodnie szczyt swojego Zgromadzenia Głównego. Gdzie? Ano w Livingstone w Zambii i w Victoria Falls w Zimbabwe. Bardzo ładna lokalizacja. Przyjadą delegaci ze 158 krajów. Wygląda na to, że może prezydent Tanzanii miał rację z tym rozwojem, w końcu Wodospady Wiktorii to mekka dla turystów i jest z tego duży zysk dla obu krajów (dla wyjaśnienia: wodospad jest na granicy Zambii i Zimbabwe). W styczniu 2012 roku Mugabe i prezydent Zambii Michael Sata zostali zresztą ogłoszeni przez ONZ ambasadorami turystyki. Ten pierwszy niby ma zakaz podróżowania (ambasador turystyki!), ale do Watykanu go wpuścili, żeby uścisnął dłoń nowemu papieżowi. I tak dalej, i tak dalej, farsa trwa. Nie dziwię się znajomym z Zimbabwe, że nie chce im się już komentować.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...