wtorek, 13 sierpnia 2013

Ostatnia monarchia absolutna w Afryce

W maju ubiegłego roku szósta żona króla Suazi Mswatiego III uciekła od męża do RPA. Twierdzi, że nie mogła już znieść jego fizycznego i psychicznego znęcania się nad nią. To już trzecia z 13 żon, która go opuściła. Królowa LaHwala ulotniła się już w 2000 r., a LaMagwaza kilka lat później. W maju tego roku brytyjski Daily Mail pisał o młodej Suazyjce proszącą o azyl w Wielkiej Brytanii. Nie chciała dołączyć do haremu króla i zostać jego czternastą żoną (http://www.dailymail.co.uk/news/article-2326680/King-Swaziland-wants-make-14th-virgin-bride--let-stay-UK-Womans-plea-asylum-fleeing-African-monarch.html).

No cóż, Mswati urodził się w 1968 r. jako 67 syn ówczesnego króla Sobhuzy II, który miał już wtedy 70 żon (a podczas całego 61-letniego panowania dorobił się ich podobno 125). Sam Mswati ma obecnie dwadzieścioro kilkoro dzieci (różne źródła różnie podają). Znany jest z szastania pieniędzmi na prawo i lewo, jego dzieci kształcone są za granicą, a żony jeżdżą na zakupy do Londynu czy Nowego Jorku - oczywiście za państwowe pieniądze. W tym czasie reszta obywateli żyje za ok. 2 dolary dziennie, a średnia długość życia jest jedna z najniższych na świecie, głównie dzięki epidemii HIV/AIDS i gruźlicy. Król w związku z tym nie jest specjalnie popularny, ale Suazyjczycy na razie nie widzą innego rozwiązania, jako tolerowanie jego wyskoków i od czasu do czasu nieśmiałe krytykowanie czy protesty. 

Ale Suazi wcale nie jest ponurym miejscem. Byłam tam już dwa razy i bardzo chętnie znów się wybiorę. Jest to maleńkie państwo, wciśnięte między RPA i Mozambik, o bardzo ciekawej kulturze i tradycjach. Na tym niewielkim terenie jest kilka spektakularnych parków narodowych i rezerwatów przyrody o bardzo dobrze przygotowanej infrastrukturze. Ludzie są przyjaźni i uśmiechnięci, jak to Afrykańczycy. Radzą sobie, jak mogą, i niektórym, zwłaszcza przedsiębiorczym kobietom, które często organizują się w spółki rękodzielnicze, całkiem nieźle to wychodzi. 

Po pierwszej wizycie na przełomie kwietnia i maja zeszłego roku zapisałam kilka obserwacji. Oto one, tu i ówdzie wzbogacone o dodatkowe opisy, które mi się przypominały później.

Po drodze do Suazi zatrzymaliśmy się na noc w Barberton, dość osobliwym miasteczku, w którym czułam się trochę jak na Dzikim Zachodzie. Do granicy jest bardzo blisko, ale zatrzymywaliśmy się po drodze kilka razy, by podziwiać niesamowite widoki. Wzgórza wokół Barberton to najstarsze góry świata, mają jakieś 3,6 miliarda lat. To tu odnaleziono szczątki pierwszego żywego organizmu z mniej więcej tej samej epoki. Widoki zapierają dech w piersiach, ale można poczuć się naprawdę małym, nic nieznaczącym pyłkiem w obliczu tych prastarych gór.



Na granicy było bardzo sympatycznie. Po stronie RPA siedział pulchny, rozmowny pan. Wypytał Tima, co robi, i bardzo się zdziwił, że ma on tylko licencjat, bo on sam właśnie robi doktorat (nie pamiętam, z czego dokładnie, ale coś związanego ze środowiskiem i zrównoważonym zarządzaniem). Na przejściu granicznym w Josefsdal był chwilowo, zastępując koleżankę. Widać było, że chciał sobie pogadać, a ruchu na tym przejściu wielkiego nie ma. Po chwili porównywania życia w RPA z tym w Wielkiej Brytanii stwiedził: Tu jest ciężko. Wszystko zależy od tego, kogo się zna.

Posterunek graniczny w Bulembu po stronie Suazi również był bardzo przyjazny. Młody funkcjonariusz też był rozmowny, dostaliśmy gazetkę o wydarzeniach w Suazi w tym czasie, z mapami i opisami miejsc. Gdy dowiedział się, że będziemy w Dolinie Malkerns, bardzo się ucieszył, bo ma tam siostrę. Z szerokim uśmiechem poprosił nas, żebyśmy ją pozdrowili. Po sympatycznej pogawędce ostrzegł nas, że droga, którą za chwilę będziemy jechać, jest bardzo wyboista, typowa "dirt road". Rzeczywiście, tuż po opuszczeniu posterunku znaleźliśmy się w wiosce Bulembu, gdzie dziura goniła dziurę. Za to szeroko uśmiechnięte dzieciaki i miejscowi robotnicy pozdrawiali nas po drodze, więc jakoś nam ta wyboistość bardzo nie doskwierała. Dopiero, gdy wyjechaliśmy poza tę miejscowość, zrozumieliśmy, co młody funkcjonariusz miał na myśli. Okolice Bulembu to była autostrada w porówananiu z tym, co nas czekało. Dość powiedzieć, że przejechanie 20 km do najbliższego miasta Pigg's Peak zajęło nam ponad godzinę. Po drodze spotkaliśmy jedynie 2 motocyklistów i stadko kóz.



Krajobraz wokół, choć nadal górzysty, nie był już tak piękny, jak w drodze z Barberton. Przede wszystkim za sprawą całych połaci kikutów wyciętych drzew. Ale było też sporo terenów szkółek leśnych, co bardzo kontrastowało z łysymi pagórkami. Drewno to jeden z głównych towarów eksportowych Suazi.

Po tej godzinie podskakiwania na wybojach (już rozumieliśmy informację w Lonely Planet, że przejazd przez to przejście graniczne może być trudny w porze deszczowej), dotarliśmy do Pigg's Peak. Ruchliwe ulice, dużo ludzi, głównie robiących zakupy na weekend. Nasza tablica rejestracyjna wzbudzała zainteresowanie i prawie wszyscy odwracali głowy, a gdy machaliśmy - z uśmiechem odmachiwali. 

Wzdłuż równej już, asfaltowej drogi, sporo było straganów z rękodziełem i drewnem na opał. Wielu ludzi spacerujących wolno, bez wyraźnego celu, bo to sobota, dzieciaki machające do nas i biegnące wdłuż szosy... Naszym pierwszym przystankiem był Park Narodowy Malolotja. Nocowaliśmy tam na niewielkim kempingu bez elektryczności. W łazience były czyste toalety i prysznic, choć po umywalkach chodziły ogromne mrówki. Po zmroku wycieczka do toalety możliwa była wyłącznie z latarką, bo ciemności egipskie. Podczas jednej z wypraw natknęłam się na ogromnego pająka siedzącego w środku sedesu. Zamknęłam klapę i spuściłam wodę... 

Na kempingu było bardzo cicho i spokojnie. Oprócz nas były tylko dwa inne namioty. Dwóch młodych Francuzów przyszło do nas pożyczyć kuchenkę polową, bo zapomnieli swojej. Po zachodzie słońca można już tylko siedzieć i patrzeć w niebo. Na horyzoncie co kilka sekund pojawiały się błyskawice, ale nie było nic słychać, burza musiała być daleko. Jedyny dźwięk, oprócz wiatru szumiącego w trawach i zaroślach oraz świerszczy i cykad, to świst silników samochodów z pobliskiej szosy. Niesamowite, jaki pogłos się niesie z jednego pojazdu! Spać poszliśmy wcześnie, gdyż ogień już zgasł. 


Noc i poranek były ciepłe, zapowiadał się gorący dzień i tak też było. Wybraliśmy się na kilkugodzinną wycieczkę pieszą do wodospadu. Krajobraz jest tu niesamowity. Góry ciągną się aż po horyzont, szczyty łagodnie zarysowane, ale, jak się wkrótce przekonaliśmy, nie brakuje też stromizn. Natura wydaje się bardzo surowa, lecz choć trawy rzeczywiście są spalone słońcem i nadają wzgórzom piaskowo-szarego koloru, natknęliśmy się także na bardzo zielone miejsca, głównie wzdłuż dość licznych strumieni. Na początku szliśmy w dół i na rozciągającej się u naszych stóp dolinie grupę zwierząt. Biegły w stadzie przez ten spalony teren i po chwili przyglądania się dotarło do nas, że to pawiany. Na szczęście były daleko i biegły w przeciwnym kierunku do naszego, nie chciałabym ich spotkać, bo to bardzo niebezpieczne i agresywne małpy. No i strasznie brzydkie, ale to już tak na marginesie ;-)





Tuż przed wodospadem natknęliśmy się na 4-osobową grupę Niemców lub Namibijczyków. Byli to jedyni ludzie, których spotkaliśmy, i w ogóle jedyne żywe istoty oprócz tych pawianów i owadów. Spokój był wręcz obezwładniający, zwłaszcza w połączeniu z upałem. Na szczęście wiał lekki wiaterek, inaczej wyzionęłabym ducha. 

Na kemping wróciliśmy inna drogą, przez kolejny punkt widokowy (i spotkaliśmy zebry i antylopy blesbok) oraz bar przy recepcji. Zimne lokalne piwo Sibebe było dokładnie tym, czego nasze przegrzane organizmy potrzebowały. Tego wieczoru nie udało nam się rozpalić ogniska, bo drewno było za mokre. Za to uwędziliśmy siebie i całą okolicę, bo zanim się poddaliśmy dymu było co niemiara. 



Następnego dnia wyruszyliśmy do kolejnego rezerwatu przyrody, Mlilwane. Po drodze zatrzymaliśmy się na zakupy w stolicy kraju, Mbabane. Centrum handlowe jak każde inne, miasto niewielkie, dość zatłoczone, trochę zapyziałe, ale widać, że się rozbudowuje. Kupiliśmy gazetę, Times of Swaziland, żeby zobaczyć, o czym tam piszą. Gdy ją później czytaliśmy, to albo łapaliśmy się za głowę z niedowierzania, albo pękaliśmy ze śmiechu. Było tam kilka artykułów całkiem na poziomie, głównie krytyjujących króla i rząd, ale reszta przypominała trochę "Fakt" albo "Super Express". Główna wiadomość na pierwszej stronie dotyczyła śmierci posła w wypadku samochodowym w RPA, z dużym zdjęciem zmasakrowanego samochodu. Szczegóły na stronie drugiej: dokładny opis sytuacji, informacje, że ciało posła usunięto z miejsca tragedii dopiero po 5 godzinach, gdyż czekano na specjalistów z zakładu medycyny sądowej, którzy się bardzo spóźnili, bo zapomnieli jakiegoś sprzętu i musieli się wracać. Oprócz tego sporo komentarzy na temat samolotu, który król Mswati III dostał w prezencie od anonimowego darczyńcy. Były to głównie głosy krytyczne, dlaczego rząd nie ujawnia, od kogo ten prezent (pewnie od nikogo, król sam go sobie kupił, znów za państwową kasę, więc jakąś historyjkę trzeba było wokół tego wymyśleć). Zupełnie za to powaliła mnie sekcja rozrywkowa, szczególnie opis nieszczególnie chyba udanej imprezy z okazji urodzin Mavuso Sport's Bar. Gości wyraźnie przyszło niewielu, ale artykuł był rozciągnięty na kilka stron i sfotografowano chyba każdego uczestnika. Ogólnie język w całej gazecie był dość szkolny, ale w końcu to maleńki kraj w trudnej sytuacji gospodarczej i społecznej, więc nie można się spodziewać drugiego New York Timesa.

W rezerwacie Mlilwane mieszkaliśmy w rondawelu. To okrągła chatka z dachem ze słomy, tradycyjne budownictwo również rozpowszechnione w RPA. Mieliśmy stamtąd piękne widoki na góry, a po całym kompleksie spacerowały guźce i antylopy. Mlilwane jest specyficznym rezerwatem, bo można po nim spacerować. Nie ma nikogo w Wielkiej Piątki, więc trzeba "jedynie" uważać na krokodyle i hipopotamy. Przy różnych zbiornikach wodnych witały nas takie urocze tabliczki:



Zebry i antylopy rzucały nam badawcze spojrzenia, po czym wracały do skubania trawy. Obecność człowieka już ich nie peszyła. Na głównym kempingu jest restauracja tuż przy jeziorku, w którym leżał sobie krokodyl w otoczeniu różnego ptactwa. Zazdrościłam mu, bo upał był naprawdę nieziemski. 

Mlilwane to naprawdę idylliczne miejsce. Panuje tam wspaniały spokój i można się wyciszyć. Widoki są piękne, ma się poczucie wszechobecnej harmonii. Chętnie tam wrócę.






W drodze do domu przekraczaliśmy granicę w Ngwenya. W tym miasteczku znajduje się huta szkła i jest to miejsce niemal kultowe dla każdego odwiedzającego Suazi. Piękne wyroby ze szkła są wykonywane ręcznie, a samo szkło pochdzi z recyklingu. Kupiliśmy tam zestaw fikuśnych kieliszków i szklanek. Widać, że są ręcznie robione, bo nie są identyczne i mają trochę skaz, co nadaje im niepowtarzalnego charakteru. Można tam kupić mnóstwo rzeczy, od maleńkich figurek, przez świeczniki po przepiękne kolorowe wazony, które są produkowane w pojedynczych egzemplarzach i w związku z tym mają swoją cenę. Przy hucie mieści się mały kompleks sklepików, wszystkie z ręcznymi wyrobami i także z recyklingu, na przykład biżuteria ze starych gazet i magazynów. Bardzo ładne i pomysłowe, no i przyjazne dla środowiska. Wszystkie te sklepy prowadzą kobiety. W jednym kupiłam sukienkę, a sprzedawczyni była bardzo rozmowna. Podpytaliśmy ją o króla. Pakując nasze zakupy pokręciła głową, a potem przyciszonym głosem stwierdziła, że fanką nie jest (dosłownie tak powiedziała). Król traktuje Suazi jak własność, pieniądze państwowe wydaje jak własne, posyłając dzieci do drogich szkół w kraju i za granicą. Nie dba wcale o swoich poddanych. Mówiła także o trudnych relacjach między różnymi ludami w Afryce Południowej. Małżeństwo między, dajmy na to, Xhosa a Tswana czy Swati to wcale nie jest prosta sprawa. Najczęściej cierpi na tym kobieta, która staje się niemal własnością męża i traci kontakt ze swoją rodziną. Do tego dochodzi też apartheid, który wcale się jeszcze nie skończył (co zresztą nietrudno zauważyć). Światy białych i czarnych to światy odrębne, które przenikają się głównie na poziomie usług: w restauracjach, na stacjach benzynowych czy w sklepach obsługa jest niemal wyłącznie czarnoskóra. Jak stwierdziła sprzedawczyni - biali nie chcą mieć z czarnymi zbyt wiele wspólnego, ale płacą za jedzenie przygotowane właśnie przez czarnych... Na koniec tego mało optymistycznego wywodu obdarowała nas jednak szerokim uśmiechem, błyskając złotym zębem. To ten typowy afrykański uśmiech - szczery, nie wystudiowany. Mimo że jesteśmy biali, nie jesteśmy jednak stąd, a mój wcześniejszy komentarz, że nie uważam Afrykanerów za szczególnie atrakcyjnych fizycznie, też chyba zjednał mi jej sympatię. 

Przejście graniczne Ngwenya/Osheok jest dużo większe niż w Bulembu, więc musieliśmy postać w kolejce. Na szczęście kontrola to sprawny proces, choć system odprawiania samochodów jest dość ciekawy. Gdy podchodzi się do okienka z paszportem, pani wypisuje kwitek z numerem rejestracyjnym pojazdu, który trzeba dać do podstemplowania w kolejnym okienku. Następnie daje się go policjantowi stojącemu przy wyjeździe na główną drogę. Tak było po stronie RPA. Po stronie suazyjskiej jest podobnie, tylko kwitek nie jest ładnym druczkiem z logo, a zwykłym kawałkiem białej kartki. Nie zauważyłam, by funkcjonariusze po obu stronach w ogóle sprawdzali, czy informacja na tym świstku pokrywa się z rzeczywistością. Po prostu je od nas wzięli. Ciekawe, ile takich papierków produkuje się dziennie i co się z nimi później robi?

Nasza pierwsza przygoda z Suazi była bardzo pozytywnym doświadczeniem. Spotkaliśmy wielu przyjaznych i gościnnych ludzi, a sam kraj jest bardzo malowniczy. Wróciliśmy tam w tym roku, wprawdzie tylko na jedną noc, ale znów się nie zawiedliśmy. To małe królestwo, mimo codziennych trudów, ma w sobie pozytywną energię i z pewnością nie raz jeszcze tam pojadę, bo jest jeszcze kilka innych miejsc, które chcę tam zobaczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...