Zaniedbałam bloga ostatnio, ale bardzo dużo się działo i jakoś nie mogłam się zebrać. Nowa praca, sprawy rodzinne, no i wydarzenia ostatniego tygodnia, czyli śmierć Nelsona Mandeli - nawet nie zauważyłam, kiedy minęły prawie 2 miesiące od ostatniego wpisu.
Ubiegły tydzień wydaje się być bardzo odległą galaktyką. O śmierci Mandeli dowiedziałam się w piątek 6 grudnia rano, bo poprzedniego dnia poszłam wcześnie spać. Obudziłam się tuż po 6 rano, a mojej drugiej połowy nie było, co mnie bardzo zdziwiło, bo on nigdy nie wstaje przede mną. Po chwili wpadł do pokoju, gotowy do wyjścia, i rzucił tylko: dzień dobry, Mandela nie żyje, lecę do roboty. Chwilę mi zajęło przetworzenie tej wiadomości. W pracy atmosfera była bardzo spokojna. Większość moich kolegów i koleżanek to pracownicy lokalni, więc byłam ciekawa, jakie mają odczucia. Mieliśmy na ten dzień zaplanowany świąteczny lunch z prezentami. Ludzie zgodnie stwierdzili, że nie powinniśmy tego odwoływać, bo upominki już kupione, jedzenie przygotowane (niektórzy spędzili nad tym dużo czasu w domu), no i w sumie dobra okazja, żeby być razem. Szef wygłosił krótkie i bardzo ładne przemówienie, a następnie poprosił jednego z kolegów o parę słów w imieniu lokalsów. Tebogo jest kaznodzieją w czasie wolnym i ma dar przemawiania. Mówił o tym, że są dwie możliwości, jak przyjąć wiadomość o śmierci Ojca Narodu: pogrążyć się w żałobie lub świętować fakt, że RPA miała szczęście mieć takiego człowieka. Tebogo wybrał tę drugą opcję, a pozostali koledzy kiwali zgodnie głowami: życie Mandeli to dla nich niedościgniony przykład, a jedną z najważniejszych kwestii podnoszonych przez niego była edukacja. I na tym powinni się skupić Południowoafrykańczycy, bo bez edukacji nie ma przyszłości. Po tym krótkim przemówieniu i minucie ciszy wspólnie zaśpiewaliśmy przepiękny hymn tego kraju. Był to bardzo poruszający moment. Każdy miał kopię ze słowami i starał się przyłączyć. Ja wcześniej poprosiłam koleżanki, żeby sprawdziły moją wymowę, bo choć nie miałam większych problemów z pierwszą zwrotką, która jest w isiXhosa i isiZulu, to druga jest w Sesotho, którego kompletnie nie znam, a trzecia w Afrikaans (ja mam tendecję do wymowy holenderskiej, bo uczyłam się kiedyś tego języka, ale Afrikaans jest jednak nieco inny). Okazuje się, że całkiem dobrze sobie radzę, choć nie mam pojęcia, co poszczególne słowa znaczą :-) Tu hymn w wykonaniu niezrównanego Soweto Gospel Choir:
http://www.youtube.com/watch?v=tTtINHRja4k
Popołudnie spędziliśmy razem w pozytywnej atmosferze. Myślę, że to widać było dobrze w telewizji: ludzie tańczyli, śpiewali, zbierali się w różnych miejscach, żeby wspólnie świętować, a nie rozpaczać. Ten niezwykły człowiek przeżył przecież bardzo bogate życie, i dożył bardzo słusznego wieku pomimo wszystkich trudności, które musiał przezwyciężyć. Ludzie tutaj są mu bezgranicznie wdzięczni za wszystko, co zrobił dla nich i dla kraju. Wielu powtarza, że to dzięki niemu mogli wreszcie być dumni z tego, że są Południowoafrykańczykami, to on sprawił, że nie musieli się wstydzić swojego pochodzenia. I powtarza to też wielu białych, którzy nie wspierali apartheidu - a było ich wielu. Jedna z moich znajomych, pani w średnim wieku, pamięta bardzo dobrze 1990 rok, gdy Mandela wyszedł z więzienia. Pochodzi z rodziny, która nigdy nie popierała apartheidu i była przez to narażona na ostracyzm i wrogość ze strony innych białych. W pewnym sensie Gail czuła się bardziej samotna i odrzucona niż czarni mieszkańcy, bo ci przecież też jej nie akceptowali ze względu na kolor skóry... W 1990 roku pracowała w londyńskim pubie gdzieś w centrum miasta. Telewizor był włączony i ona wraz z koleżanką, również z RPA, z zapartym tchem oglądały transmisję. Jednak klienci pubu, skądinąd na poziomie (bo nie była to byle knajpa, lecz bardziej elegancki lokal), nie byli ich stronie. Niemal wszyscy zgodnie się oburzyli, jak można chcieć oglądać uwolnienie z więzienia terrorysty. W końcu Margaret Thatcher tak właśnie Mandelę określiła i przez niektórych tak był postrzegany (Amerykanie zdjęli go z listy poszukiwanych terrorystów dopiero w 2008 roku). Czytając komentarze na polskich portalach informacyjnych dochodzę do wniosku, że taki pogląd nadal jest żywy. Ale czy ci, którzy tak piszą, kiedykolwiek tu byli albo rozmawiali z ludźmi stąd? Czy prześledzili historię kolonizacji, powstania idei apartheidu i walki przeciw niej? Czy zdają sobie sprawę z tego, jak wtedy wyglądało życie rdzennych mieszkańców tego kraju? Przewija się wiele komentarzy, jak to białym jest teraz źle w porównaniu z czasami segregacji - serio? Owszem, jest na przykład prawo o zatrudnianiu czarnych lub Koloredów w pierwszej kolejności (o czym już pisałam), ale umówmy się: w tym kraju mieszkają 53 miliony ludzi, z których jakieś 9% jest biała. I z tego, co ja tu widzę, większość miewa się całkiem dobrze, bo nadal tworzą elitę intelektualną i biznesową. Tej zdecydowanej większości jeszcze trochę czasu zajmie dogonienie białych, czemu trudno się dziwić, skoro przez dziesięciolecia nie mieli możliwości się kształcić i stanowili tylko tanią siłę roboczą dla bogatej mniejszości. Proponuję tym wszystkim prorokującym drugie Zimbabwe, żeby się tu pofatygowali i pogadali z ludźmi. Skala przemocy wobec białych jest bardzo niewielka, największa przestępczość jest w townshipach, i to głównie wobec przybyszów z innych krajów afrykańskich, którzy próbują rozkręcać interesy tutaj, bo w ich własnym kraju nie ma na to szans.
Ale wracając do śmierci Mandeli: w niedzielę pojechałam z koleżanką i kolegą do Soweto, na ulicę Vilakazi, gdzie znajduje się mały domek, w którym Madiba mieszkał przez jakiś czas. Na tej samej ulicy jest też dom Arcybiskupa Desmonda Tutu. Tłumy śpiewały i tańczyły, ludzie zostawiali kwiaty i listy na płocie, ogólnie panowała atmosfera wręcz karnawałowa. Była też duża grupa motocyklistów, którzy prawie nas zaczadzili, gdy silniki ich maszyn porykiwały rytmicznie podczas śpiewania hymnu :-) Jednak pojawił się moim zdaniem pewnie zgrzyt: w pewnej chwili wjechała scena i rozpoczęł się właściwie wiec młodzieżówki ANC. Jestem ciekawa, czy w piątek na przykład atmosfera była nieco bardziej spontaniczna, ludzka, a nie polityczna... Uciekliśmy więc w stronę pomnika Hectora Pietersona, chłopca zatrzelonego przez policję podczas powstania w Soweto w 1976 roku. Pewnie każdy zna to słynne zdjęcie...
Zgłodnieliśmy, więc postanowiliśmy wstąpić do małej knajpki po drugiej stronie ulicy od pomnika i muzeum. Byliśmy już tam kiedyś, podczas wycieczki rowerowej z lokalnym przewodnikiem w zeszłym roku. Czekając na frytki wdaliśmy się w rozmowę z grupką klientów. Wszyscy byli odświętnie ubrani, bo wybierali się właśnie na nabożeństwo w pobliskim kościele. Byli to przedstawiciele kilku nacji: Tsonga, Venda, Zulu i Xhosa. Ostatecznie poszliśmy z nimi, bo koniecznie chcieli, byśmy poznali pastora i innych członków wspólnoty. Zostaliśmy przedstawieni całej starszyźnie, wszyscy przychodzili nas przywitać i uścisnąć nam dłonie. Dzieci cały czas się do nas przytulały, czułam się, jak w wielkiej gościnnej rodzinie. Było nam więc strasznie przykro, że nie mogliśmy zostać na samo nabożeństwo, bo robiło się już późno i musieliśmy wracać do Pretorii... Widać było, że oni też są rozczarowani, ale zapewniliśmy ich, że wrócimy. Okazuje się, że to bardzo duża wspólnota, ok. 8000 dusz, rozsianych po RPA, Zimbabwe i Botswanie. Teraz wszyscy są w Zimbabwe właśnie, ale w lutym będą znów w Soweto. Mają dość liczny chór gospel, bardzo bym chciała ich usłyszeć, bo próba instrumentów, którą mieliśmy okazję słyszeć, brzmiała bardzo obiecująco. Zostaliśmy przyjęci tak przyjaźnie i bezinteresownie, że na pewno będę chciała ich odwiedzić w przyszłym roku.
Poniedziałek spędziłam w pracy, od 8 do północy, bo przygotowanie wizyty wszystkich żyjących premierów brytyjskich, lidera opozycji i jeszcze wicepremiera Irlandii Północnej przy praktycznie zerowej wiedzy, co właściwie będzie się działo na stadionie FNB w Soweto było nie lada wyzwaniem. Pogoda we wtorek była straszna. W ogóle od czwartku było paskudnie, co jest bardzo nietypowe jak na tę porę roku, w końcu jest pełnia lata. Pojawiły się więc od razu teorie, że to reakcja natury na śmierć Mandeli. Ale w tutejszej tradycji (i w ogóle w wielu tradycjach afrykańskich) deszcz to znak oczyszczenia i odrodzenia. Tak więc wiele ludzi mówi o tym jak o znaku. Przez to, że tak strasznie lało, było naprawdę zimno (13 stopni, wiatr i ulewa na wysokości prawie 1700 m npm naprawdę dają się we znaki) i panował nieopisany chaos komunikacyjny, wiele miejsc na stadionie było pustych. Sama ceremonia również nie była specjalnie zajmująca, bo akustyka jest tam bardzo kiepska, a i same przemówienia dość dziwnej grupy przywódców nie były szczególnie ciekawe. Oprócz Obamy oczywiście, na którego większość ludzi przyszła. Trzeba przyznać, że przemawiać to on potrafi. Wiele osób mówiło później, że powinno było być więcej muzyki i tańca, bo tak lokalni mieszkańcy chcieli upamiętniać Mandelę. Świat zauważył też bezprecedensowe zachowanie tłumów przy każdej wzmiance o prezydencie Zumie. Pierwsza eksplozja buczenia była wręcz ogłuszająca. Toczy się teraz narodowa dyskusja, czy to było właściwe, i oczywiście zdania są bardzo podzielone. Jedni mówią, że absolutnie nie, bo to jednak prezydent i na oczach całego świata wypada okazać szacunek, nawet jeśli się go osobiście nie znosi. Ale drudzy podkreślali, że to jest jeden w przejawów dziedzictwa Mandeli: ludzie już się nie boją demonstrować własnego zdania, czują, że mają prawo się wypowiedzieć, że mogą się nie zgadzać i protestować. Jeszcze 20 lat temu policja by ich wystrzelała, a dziś rząd może się tylko odgrażać, że "zajmie się" tymi buczącymi, a tak naprawdę co niby mógłby zrobić? Miałam wrażenie, że ludzie czują się silni, że coraz bardziej mają poczucie, że ich głos jest ważny i mogą coś zmienić, że mają wpływ na to, co się dzieje w tym kraju. Bo teraz nie dzieje się najlepiej, ANC to jedna wielka skorumpowana klika, dla której nie ukształtowała się jeszcze stabilna alternatywa. Nie wiem, czy to niezadowolenie i frustracja, które dotykają wszystkich niezależnie od koloru skóry, znajdą odzwierciedlenie już w przyszłorocznych wyborach. Pewnie nie, ale w kolejnych jest to bardzo prawdopodobne. A do tego skandal z tłumaczem języka migowego tak rozjuszył ludzi, że kto wie, może to wkurzenie przełoży się na głosy? Jest w końcu Mamphela Ramphele, niezwykła kobieta, aktywistka w czasach apartheidu, która w lutym założyła nową partię Agang (czyta się ahan, z gardłowym 'h'). Jest też Democratic Alliance, główna partia opozycyjna, której liderem jest premier Western Cape Helen Zille, a parlamentarnym przywódcą kolejna niezwykła kobieta Lindiwe Mazibuko. Słowem - są w tutejszej polityce silne babki, które już sporo namieszały w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie i są ogólnie poważane i szanowane. Przyszłoroczne wybory będą więc ciekawe.
Jutro ostatni dzień żałoby narodowej i pogrzeb w wiosce Qunu w Eastern Cape. Prognoza pogody: deszcz. Znowu. Może to faktycznie jakiś znak, że czas na odnowę?
Wow... Marianna, zazdroszczę Ci tej wizyty w Soweto i namacalnej bliskości tych wydarzeń, ludzi i historii!
OdpowiedzUsuńTak, tego na pewno nigdy nie zapomnę! Czułam się wręcz zaszczycona, że mogę w tym uczestniczyć. Drugiego takiego człowieka nie ma i chyba raczej nie będzie...
Usuń