sobota, 18 stycznia 2014

Alan Paton "Cry, The Beloved Country" ("Płacz, ukochany kraju")

Od kiedy przyjechałam do RPA, pogłębiam wiedzę o literaturze tego kraju. Wcześniej miałam styczność z najbardziej znanymi autorami, jak John Maxwell Coetzee ("Hańba" to chyba najbardziej znana jego książka) czy noblistka Nadine Gordimer. Postanowiłam rozpocząć cykl Literacko, w którym będę pisać o wartych przeczytania książkach z regionu Afryki Południowej, jak również o polskich publikacjach na temat tej części świata.

Alan Paton to południowoafrykański pisarz i działacz społeczny. Urodził się w 1903 r. w Pietermaritzburgu w prowincji KwaZulu Natal. Zanim na dobre zajął się pisaniem, był nauczycielem i dyrektorem poprawczaka. W latach 40. podróżował do Europy i Ameryki Północnej, by poznać tamtejsze systemy resocjalizacji. Był aktywnym przeciwnikiem polityki apartheidu, współzałożycielem, a później także przywódcą, Partii Liberalnej (rozwiązanej w 1968 r., gdyż nowe prawo zabraniało wielorasowych partii politycznych). Zmarł w Durbanie w 1988 r.



"Cry, The Beloved Country", opublikowana w 1948 r. w Nowym Jorku, była pierwszą powieścią Patona i od razu weszła do kanonu literatury południowoafrykańskiej. Jest to poruszająca historia zuluskiego pastora Stephena Kumalo z małej wioski Ndotsheni w prowincji KwaZulu Natal, który wyrusza do Johannesburga, by odnaleźć swojego syna, Absaloma. Jak wielu młodych ludzi z prowincji, Absalom opuścił rodzinne strony w poszukiwaniu lepszego życia w wielkim mieście. Jednak słuch po nim zaginął. Młodsza siostra pastora, Gertrude, również przepadła tam bez śladu, a jego brat John został z kolei "ważnym człowiekiem" i robi karierę w biznesie. Pewnego dnia Kumalo otrzymuje list z Johannesburga, z którego dowiaduje się, że Gertrude jest ciężko chora. Postanawia więc nie tylko odwiedzić siostrę, ale także odnaleźć syna i skłonić oboje do powrotu do domu.

Paton wspaniale maluje obraz prowincji i miasta. Wioska pastora jest w stanie rozpadu - od dawna panuje susza powodująca nieurodzaj, młodzi nie widzą tam żadnych perspektyw. Johannesburg natomiast to niemalże jądro ciemności - z jednej strony ziemia obiecana, z drugiej miasto pokus, pełne agresji i kontrastów. Można zostać bogaczem w krótkim czasie lub wejść na drogę przestępczości, z której nie ma powrotu. Tak właśnie kończą Gertrude i Absalom: kobieta trudni się prostytucją, a młody chłopak jest członkiem gangu włamującego się do domów zamożnych białych mieszkańców miasta. Podczas jednej z takich napaści Absalom zabija człowieka, który okazuje się być prominentnym białym działaczem ruchu liberalnego, i zostaje skazany na śmierć. Wkrótce wychodzi na jaw, że zamordowany był synem Jarvisa, właściciela ziemskiego i sąsiada pastora Kumalo.

W ten sposób losy obu mężczyzn splatają się na zawsze. Paton w ten sposób pokazuje relacje między białymi i czarnymi mieszkańcami kraju w czasach krystalizowania się systemu apartheidu. Jednak w tej opowieści główni bohaterowie odnajdują wspólną drogę. Wprawdzie Gertrude nie wraca z pastorem do rodzinnej miejscowości, ale jej córka oraz ciężarna żona Absaloma stają się członkami rodziny pastora, który wraz z żoną przygarnia je i próbuje odbudować swoje i ich życie. Jarvis z kolei nie żywi nienawiści do Kumalo. Po tragicznej śmierci syna odnajduje jego zapiski i poznaje go na nowo, jako liberała wierzącego w równość ludzi niezależnie od koloru skóry. Młody Jarvis uważał także, że winę za wysoką przestępczość wśród czarnej społeczności ponoszą biali mieszkańcy, których rasistowska postawa zmusza Afrykanów do szukania bardziej radykalnych metod poszukiwania sprawiedliwości. Jego ojciec postanawia wcielić w życie ideały syna i z pomocą pastora odbudować podupadającą wioskę. 

Choć sama historia jest tragiczna dla obu głównych bohaterów, jest w niej też duża dawka nadziei i próby zrozumienia drugiego człowieka i sytuacji, w jakiej się znalazł, niekoniecznie z własnej winy. Paton pokazuje, że nie wszyscy biali są rasistami (prawnik Carmichael zajmuje się sprawą Absaloma za darmo), i nie wszyscy czarni są biedni i prześladowani (brat pastora odcina się od niego, gdy okazuje się, że jego własny syn też jest członkiem tego samego gangu, co Absalom, i był na miejscu przestępstwa; John wynajmuje prawników, by wyciągnąć chłopaka z kłopotów, ale dla Kumalo i Absaloma nie znajduje już czasu ani pieniędzy). Zakończenie jest jednak pozytywne, nawet natura przyłącza się do wspólnych działań Kumalo i Jarvisa, zsyłając długo oczekiwany deszcz.

Ciekawym zabiegiem w tej książce jest język. Paton pisze po angielsku, a jednak dialogi między Kumalo a jego żoną i innymi Zulusami skonstruowane są tak, by odzwierciedlić strukturę języka isiZulu. Przez to na początku rozmowy te mogą wydawać się nieco nienaturalne, ale czytelnik szybko orientuje się, że autor tworzy w ten sposób specyficzną atmosferę, w której ma się wrażenie, że część książki napisana jest w isiZulu właśnie. Niestety, powieść ta nie została przetłumaczona na język polski. Myślę, że byłoby to nie lada zadanie dla tłumacza, by oddać te językowe subtelności! *

"Cry, The Beloved Country" często uznaje się za najważniejszą powieść południowoafrykańską XX wieku. Ta niewielka książka nie straciła na aktualności, bo kwestie rasowe są tu nadal bardzo żywe. Polecam każdemu, kto chciałby zgłębić wiedzę na temat społeczeństwa RPA, albo po prostu poobcować ze świetną literaturą. 

Książka została sfilmowana dwa razy: w 1951 i 1995 r., zaadaptowano ją też na scenę teatralną oraz na musical (wystawiany w latach 1949-1950 na Broadwayu pod tytułem "Lost in the Stars").

*Poprawka - zajrzyjcie w komentarz! Dorota z Afroczytelni ma oczywiście rację, książka została przetłumaczona na język polski. Dziękuję za czujność!

środa, 15 stycznia 2014

Zaprawdę powiadam wam: jedzcie trawę, a Bóg będzie z Wami!

Wiadomość tygodnia z Pretorii: pastor w townshipie Garankuwa nakazuje członkom swojej parafii jedzenie trawy jako sposób na zbliżenie się do Boga. Część jego owieczek (dosłownie w tym przypadku) twierdzi, że pastor Lesego Daniel to cudotwórca, a konsumpcja trawy ma zbawienny wpływ na ich zdrowie (jedna pani po wylewie twierdzi nawet, że dzięki temu zaczęła znów chodzić). Informacja ta obiegła już świat, pewnie do Polski też niebawem trafi na deser.pl. Toczą się teraz zaciekłe dyskusje między zwolennikami i przeciwnikami pastora w jego parafii, również na facebookowej stronie zgromadzenia (które ma prawie 14,000 fanów!). Zdjęcia tam zamieszczone są szeroko komentowane, choć jednak głównie negatywnie lub żartobliwie (niektórzy na przykład proszą wiernych, by przybyli do ich ogrodów, bo trawnik potrzebuje przystrzyżenia), a niemałe kontrowersje wzbudzają także fotografie osób wymiotujących po spożyciu trawy (do zlewu, toalety czy kubłów). Nie bardzo jednak wiadomo, jak pastor wpadł na taki pomysł i skąd czerpał inspirację.

  
(zdjęcia z Facebooka)

No i jak to skomentować? W RPA jest mnóstwo zgromadzeń religijnych (głównie protestanckich), każdy może założyć kościół. Ludzie lgną do religii jako sposobu na radzenie sobie z trudną codziennością (czyli tak, jak wszędzie). I z jednej strony bardzo dobrze, bo przynależenie do takiej wspólnoty może być bardzo pozytywnym aspektem życia i wielu dać siłę (wspominałam już w tym wpisie o takiej sympatycznej parafii w Soweto). Ale oczywiście pojawiają się też manipulatorzy, którzy wykorzystują naiwność niewykształconych i często zagubionych w meandrach ciężkiego żywota ludzi. Wybierają sobie z Biblii fragment, który im pasuje do jakiejś tezy, i wciskają ludziom różne bzdury. Afrykanie są w większości uduchowieni - nie znam osoby, która nie chodziłaby do jakiegoś kościoła. Niestety raz na jakiś czas trafi się charyzmatyczny oszołom i potem mamy takie historie. Dobrze chociaż, że osoby przekonane o słuszności zaleceń pastora Daniela w kwestii jedzenia trawy są jednak w zdecydowanej mniejszości!

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Kapsztad: część pierwsza


Odkryłam właśnie dwa fajne blogi o RPA moich rodaczek: Blondynka w Krainie Tęczy (Johannesburg) i Mango (Kapsztad). Czyli trzy największe miasta opanowane ;-) U tej pierwszej dużo ciekawych informacji praktycznych i życiowych (mieszka tu już dobrych kilka lat), więc jak kogoś nęci trochę dłuższy pobyt w RPA, to odsyłam do Agnieszki, bo sama nie mam aż takiej wiedzy (ani takiego doświadczenia z lokalną biurokracją!). Natomiast fakt, że Mango mieszka w Kapsztadzie uświadomił mi, że jeszcze nic o tym mieście nie napisałam! Czas nadrobić zaległości, bo to przecież Miasto-Matka (The Mother City).

Kapsztad (Cape Town, Kaapstad w Afrikaans) to najstarsze (dlatego The Mother City), drugie największe miasto w RPA (po Johannesburgu) i jedno z najpiękniejszych na świecie. Jest też stolicą legislacyjną kraju, bo to tu znajduje się parlament (prezydent urzęduje w Pretorii). Miasto założył w 1652 r. Jan van Riebeeck i inni członkowie Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Oczywiście wszystko zaczęło się od handlu i założenia portu dla statków płynących z Europy do Holenderskich Indii Wschodnich (czyli obecnej Indonezji). W tym czasie sprowadzano na przylądek niewolników stamtąd właśnie, a także z Madagaskaru. Wielu z nich to przodkowie obecnych mieszkańców Kapsztadu zwanych Cape Coloureds (o Koloredach już wspominałam tutaj). Podczas wojen napoleońskich Brytyjczycy zasadzili się na holenderskie kolonie i zajęli Kapsztad w 1795 r., bo oddać go z powrotem Holendrom w 1803 r. Walki to miasto toczyły się jeszcze przez kilka lat, i ostatecznie Kapsztad przypadł Brytyjczykom w 1814 r. Od tego czasu następował systematyczny rozwój miasta, które stało się stolicą Kolonii Przylądkowej (jak wtedy nazywał się ten region). Odkrycie diamentów (w centralnej części RPA) i złota (w okolicach obecnego Johannesburga) w drugiej połowie XIX w. spowodowało napływ imigrantów. Między Brytyjczykami i Burami ("boer" to dosłownie "farmer", tak określano potomków holenderskich osadników) wybuchł konflikt, który skończył się wojną burską wygraną przez tych pierwszych. W 1910 Brytyjczycy utworzyli Związek Południowej Afryki, w skład którego wchodziła Kolonia Przylądkowa oraz dwie Republiki Burskie i brytyjska kolonia Natal. Kapsztad został stolicą legislacyjną Związku, a później Republiki Południowej Afryki. To tyle tła historycznego, zainteresowanych odsyłam tu http://www.sahistory.org.za/places/cape-town.

Miałam przyjemność być w Kapsztadzie już kilka razy. Za każdym razem odkrywam coś nowego w samym mieście i w okolicach. W porównaniu z Pretorią to inny kraj. Gdy odwiedziłam Kapsztad po raz pierwszy, po półtora miesiąca pobytu w kraju, przede wszystkim byłam zachwycona, że mogę po nim chodzić, bo są chodniki i piesi (w Pretorii to właściwie niemożliwe). Łaziłam sama po centrum i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Oczywiście nadal trzeba być ostrożnym. Moi znajomi zostali obrabowani w biały dzień na jednej z głównych ulic. Ale jak sami uznali - mieli po prostu pecha. Właśnie wyszli z hotelu, więc wiadomo, że turyści. Statystyki też są nie za ciekawe, bo teoretycznie Kapsztad, Pretoria i Johannesburg wyrabiają 50% przestępczości całego kraju. Tylko wszystko jest kwestią zdrowego rozsądku, jak wszędzie. Jeśli nie chodzi się po nieciekawych okolicach po nocach i słucha się rad miejscowych, to szanse na nieprzyjemnie doświadczenia znacznie spadają. 

Oto kilka ciekawych lub po prostu fajnych/przyjemnych miejsc w Kapsztadzie, kolejność przypadkowa. Jako że ładowanie zdjęć idzie bardzo opornie, postanowiłam podzielić informacje o Kapsztadzie na części, bo inaczej nigdy bym tego wpisu nie wrzuciła! ;-)

V&A (Victoria & Alfred) WATERFRONT


Plac południowoafrykańskich noblistów, od lewej: Albert Luthuli (prezydent ANC i pierwszy Afrykanin uhonorowany tą nagrodą), arcybiskup Desmond Tutu, FW de Klerk i Nelson Mandela. W tle Elliot zbudowany ze skrzynek na Coca Colę (zabieg marketingowy mający na celu podniesienie świadomości na temat recyklingu; jak byłam w Kapsztadzie pod koniec października to już go nie było...), a jeszcze bardziej w tle - Góra Stołowa.

Ubiegłoroczna dekoracja świąteczna.
Wszędzie daleko... ;-)
Czyli chyba najbardziej turystyczne miejsce w mieście, ale mimo wszystko bardzo przyjemne. Nazwane na cześć królowej Wiktorii i jej syna księcia Alberta, który rozpoczął budowę portu, jest to miejsce pełne restauracji, sklepów, hoteli i z dużym centrum handlowym, które dla nas, mieszkańców nieco zacofanej Pretorii, jest spełnieniem marzeń ;-) Jak widać na zdjęciach, znajduje się tu też mniejsza wersja London Eye, z którego można podziwiać widoki. Na Waterfront ciągle coś się dzieje: a to jakiś koncert czy festiwal, a to występy ulicznych artystów, a to kino na otwartym powietrzu. Czasami w porcie zatrzymują się wielkie statki wycieczkowe, co moim zdaniem psuje ogólny obraz, ale na szczęście nie jest to jeszcze na taką skalę, jak w Wenecji. Stąd też wyrusza się promem na Robben Island, o której za chwilę. Ogólnie bardzo lubię Waterfront, bo pomimo tego, że każdy turysta prędzej czy później tam zawita, panuje przyjazna atmosfera i jest po prostu bardzo ładnie! A już o jedzeniu nie wspomnę, no, może tylko o kalmarach, bo ryby i owoce morza są tu pierwsza klasa!



ROBBEN ISLAND

Skoro już wspomniałam o tym miejscu, to idę za ciosem. Jest to wyspa, na której znajduje się słynne więzienie, gdzie Nelson Mandela spędził 18 z 27 lat za kratkami. Obecnie to bardzo popularny kierunek zwiedzania, bo cały kompleks został przekształcony w muzeum. Na wyspę płynie się promem z Waterfront, tak wygląda terminal:



Cena to R250, czyli ok. 70 zł. Bilety najlepiej kupić online z wyprzedzeniem, bo jest dzienny limit gości. Podróż trwa ok. pół godziny. Na miejscu najpierw wsiada się do jednego z czekających autokarów, które obwożą po wyspie. W każdym jest przewodnik, który opowiada historię miejsca. Mnie się trafił fantastyczny człowiek, Thabo. Taki rasta z Khayelitshy (czyli wielkiego townshipu w Kapsztadzie) z rewelacyjnym poczuciem humoru i darem opowiadania (myślę, że jego piękny, głęboki głos też się walnie przysłużył do pozytywnego odbioru). Thabo chciał wiedzieć, skąd wszyscy pasażerowie są, i okazało się, że dwie starsze panie przyjechały z Jamajki. Zapytał je więc: Mama, a cóż takiego mi stamtąd przywiozłaś? A jedna z pań odparła: Tylko miłość, dużo miłości :-). Mimo że to przecież dość ponure miejsce, atmosfera w autobusie była wesoła i pozytywna. Po takiej objazdówce wraca się do głównej bramy, gdzie kolejny przewodnik przejmuje grupę. Tym razem jest to były więzień zakładu. Mężczyźni ci przeżyli różne straszne rzeczy w tym miejscu, a jednak nie bali się tu wrócić i kilka razy dziennie opowiadać o swoich doświadczeniach. Jest to bardzo przejmująca część wycieczki. Te kilka zdjęć może tę atmosferę oddaje:



Były więzień (niestety nie pamiętam imienia) opowiada nam o swoich przeżyciach w tej właśnie celi.
Powiększenie wpisu z kartoteki: ten Hindus został skazany na 20 lat więzienia za sabotaż.
Racje żywnościowe zależały od koloru skóry.
Nasz przewodnik zamyślił się na chwilę przy zdjęciach Mandeli...
Cela Nelsona Mandeli.
Long walk to freedom... Długa droga do wolności...

Widok na Kapsztad.
GÓRA STOŁOWA

Table Mountain to właściwie nie tylko symbol Kapsztadu, ale i całego kraju, zwłaszcza że w 2012 r. góra ta została jednym z 7 nowych cudów świata natury. Góruje nad miastem, a widoki ze szczytu (choć chyba trudno ten płaski teren nazwać szczytem...) zapierają dech w piersi. Można tam wjechać kolejką (co już uczynić zdążyłam 3 razy) albo się wspiąć, bo szlaków jest kilka o zróżnicowanym stopniu trudności. Problem z Górą Stołową jest taki, że jest kapryśna i nigdy nie wiadomo, czy nie przykryje jej obrus, na przykład tak:




Wtedy oczywiście kompletnie nic nie widać, więc kolejka jest zawieszona, ale jak ktoś już tam na górze jest, tudzież się właśnie wspina, to ma przechlapane ;-) Najlepiej jest udać się na szczyt wcześnie rano lub późnym popołudniem, bo wtedy szansa na obrus maleje, ale i tak w Kapsztadzie z pogodą nigdy nie wiadomo. Przy wspinaczce trzeba pamiętać, żeby mieć ze sobą ciepłą bluzę i kurtkę przeciwdeszczową, bo aura może się zmienić diametralnie w ciągu kilku minut. 

Na samej górze można po prostu pochodzić po blacie :-) Jest restauracja, mnóstwo punktów widokowych, i oczywiście masa turystów, ale i tak warto. Koszt wjazdu kolejką (w obie strony) to R205, czyli niecałe 60 zł, wagonik mieści 50 osób i ma obrotową podłogę, więc nie trzeba się przepychać, bo każdy zobaczy tyle samo. Ogólnie jest to dobrze zorganizowane, choć najlepiej jest mieć juz kupione bilety, żeby nie stać w kolejce do kasy. 





A to dassie, czyli góralek przylądkowy :-)

Tu widać na dalszym planie Robben Island oraz stadion zbudowany na mistrzostwa świata w piłce nożnej.

To na razie tyle, bo już przewody się przegrzały ;-) W kolejnych odsłonach będzie m.in. o muzeum District Six, jedzeniu, plażach, skokach na paralotni, okolicach Przylądka Dobrej Nadziei i wielu innych atrakcjach! Wspomnę jeszcze, że między Kapsztadem a Johannesburgiem toczy się rywalizacja podobna do tej między Krakowem a Warszawą. A w Pretorii, która w ogóle odstaje pod względem kultury i wydarzeń, ludzie dzielą się na dwa obozy, bo pozostałe miasta oferują jednak dużo więcej... 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...