Kapsztad (Cape Town, Kaapstad w Afrikaans) to najstarsze (dlatego The Mother City), drugie największe miasto w RPA (po Johannesburgu) i jedno z najpiękniejszych na świecie. Jest też stolicą legislacyjną kraju, bo to tu znajduje się parlament (prezydent urzęduje w Pretorii). Miasto założył w 1652 r. Jan van Riebeeck i inni członkowie Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Oczywiście wszystko zaczęło się od handlu i założenia portu dla statków płynących z Europy do Holenderskich Indii Wschodnich (czyli obecnej Indonezji). W tym czasie sprowadzano na przylądek niewolników stamtąd właśnie, a także z Madagaskaru. Wielu z nich to przodkowie obecnych mieszkańców Kapsztadu zwanych Cape Coloureds (o Koloredach już wspominałam tutaj). Podczas wojen napoleońskich Brytyjczycy zasadzili się na holenderskie kolonie i zajęli Kapsztad w 1795 r., bo oddać go z powrotem Holendrom w 1803 r. Walki to miasto toczyły się jeszcze przez kilka lat, i ostatecznie Kapsztad przypadł Brytyjczykom w 1814 r. Od tego czasu następował systematyczny rozwój miasta, które stało się stolicą Kolonii Przylądkowej (jak wtedy nazywał się ten region). Odkrycie diamentów (w centralnej części RPA) i złota (w okolicach obecnego Johannesburga) w drugiej połowie XIX w. spowodowało napływ imigrantów. Między Brytyjczykami i Burami ("boer" to dosłownie "farmer", tak określano potomków holenderskich osadników) wybuchł konflikt, który skończył się wojną burską wygraną przez tych pierwszych. W 1910 Brytyjczycy utworzyli Związek Południowej Afryki, w skład którego wchodziła Kolonia Przylądkowa oraz dwie Republiki Burskie i brytyjska kolonia Natal. Kapsztad został stolicą legislacyjną Związku, a później Republiki Południowej Afryki. To tyle tła historycznego, zainteresowanych odsyłam tu http://www.sahistory.org.za/places/cape-town.
Miałam przyjemność być w Kapsztadzie już kilka razy. Za każdym razem odkrywam coś nowego w samym mieście i w okolicach. W porównaniu z Pretorią to inny kraj. Gdy odwiedziłam Kapsztad po raz pierwszy, po półtora miesiąca pobytu w kraju, przede wszystkim byłam zachwycona, że mogę po nim chodzić, bo są chodniki i piesi (w Pretorii to właściwie niemożliwe). Łaziłam sama po centrum i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Oczywiście nadal trzeba być ostrożnym. Moi znajomi zostali obrabowani w biały dzień na jednej z głównych ulic. Ale jak sami uznali - mieli po prostu pecha. Właśnie wyszli z hotelu, więc wiadomo, że turyści. Statystyki też są nie za ciekawe, bo teoretycznie Kapsztad, Pretoria i Johannesburg wyrabiają 50% przestępczości całego kraju. Tylko wszystko jest kwestią zdrowego rozsądku, jak wszędzie. Jeśli nie chodzi się po nieciekawych okolicach po nocach i słucha się rad miejscowych, to szanse na nieprzyjemnie doświadczenia znacznie spadają.
Oto kilka ciekawych lub po prostu fajnych/przyjemnych miejsc w Kapsztadzie, kolejność przypadkowa. Jako że ładowanie zdjęć idzie bardzo opornie, postanowiłam podzielić informacje o Kapsztadzie na części, bo inaczej nigdy bym tego wpisu nie wrzuciła! ;-)
V&A (Victoria & Alfred) WATERFRONT
Ubiegłoroczna dekoracja świąteczna. |
Wszędzie daleko... ;-) |
ROBBEN ISLAND
Skoro już wspomniałam o tym miejscu, to idę za ciosem. Jest to wyspa, na której znajduje się słynne więzienie, gdzie Nelson Mandela spędził 18 z 27 lat za kratkami. Obecnie to bardzo popularny kierunek zwiedzania, bo cały kompleks został przekształcony w muzeum. Na wyspę płynie się promem z Waterfront, tak wygląda terminal:
Cena to R250, czyli ok. 70 zł. Bilety najlepiej kupić online z wyprzedzeniem, bo jest dzienny limit gości. Podróż trwa ok. pół godziny. Na miejscu najpierw wsiada się do jednego z czekających autokarów, które obwożą po wyspie. W każdym jest przewodnik, który opowiada historię miejsca. Mnie się trafił fantastyczny człowiek, Thabo. Taki rasta z Khayelitshy (czyli wielkiego townshipu w Kapsztadzie) z rewelacyjnym poczuciem humoru i darem opowiadania (myślę, że jego piękny, głęboki głos też się walnie przysłużył do pozytywnego odbioru). Thabo chciał wiedzieć, skąd wszyscy pasażerowie są, i okazało się, że dwie starsze panie przyjechały z Jamajki. Zapytał je więc: Mama, a cóż takiego mi stamtąd przywiozłaś? A jedna z pań odparła: Tylko miłość, dużo miłości :-). Mimo że to przecież dość ponure miejsce, atmosfera w autobusie była wesoła i pozytywna. Po takiej objazdówce wraca się do głównej bramy, gdzie kolejny przewodnik przejmuje grupę. Tym razem jest to były więzień zakładu. Mężczyźni ci przeżyli różne straszne rzeczy w tym miejscu, a jednak nie bali się tu wrócić i kilka razy dziennie opowiadać o swoich doświadczeniach. Jest to bardzo przejmująca część wycieczki. Te kilka zdjęć może tę atmosferę oddaje:
Były więzień (niestety nie pamiętam imienia) opowiada nam o swoich przeżyciach w tej właśnie celi. |
Powiększenie wpisu z kartoteki: ten Hindus został skazany na 20 lat więzienia za sabotaż. |
Racje żywnościowe zależały od koloru skóry. |
Nasz przewodnik zamyślił się na chwilę przy zdjęciach Mandeli... |
Cela Nelsona Mandeli. |
Long walk to freedom... Długa droga do wolności... |
Widok na Kapsztad. |
Table Mountain to właściwie nie tylko symbol Kapsztadu, ale i całego kraju, zwłaszcza że w 2012 r. góra ta została jednym z 7 nowych cudów świata natury. Góruje nad miastem, a widoki ze szczytu (choć chyba trudno ten płaski teren nazwać szczytem...) zapierają dech w piersi. Można tam wjechać kolejką (co już uczynić zdążyłam 3 razy) albo się wspiąć, bo szlaków jest kilka o zróżnicowanym stopniu trudności. Problem z Górą Stołową jest taki, że jest kapryśna i nigdy nie wiadomo, czy nie przykryje jej obrus, na przykład tak:
Wtedy oczywiście kompletnie nic nie widać, więc kolejka jest zawieszona, ale jak ktoś już tam na górze jest, tudzież się właśnie wspina, to ma przechlapane ;-) Najlepiej jest udać się na szczyt wcześnie rano lub późnym popołudniem, bo wtedy szansa na obrus maleje, ale i tak w Kapsztadzie z pogodą nigdy nie wiadomo. Przy wspinaczce trzeba pamiętać, żeby mieć ze sobą ciepłą bluzę i kurtkę przeciwdeszczową, bo aura może się zmienić diametralnie w ciągu kilku minut.
Na samej górze można po prostu pochodzić po blacie :-) Jest restauracja, mnóstwo punktów widokowych, i oczywiście masa turystów, ale i tak warto. Koszt wjazdu kolejką (w obie strony) to R205, czyli niecałe 60 zł, wagonik mieści 50 osób i ma obrotową podłogę, więc nie trzeba się przepychać, bo każdy zobaczy tyle samo. Ogólnie jest to dobrze zorganizowane, choć najlepiej jest mieć juz kupione bilety, żeby nie stać w kolejce do kasy.
A to dassie, czyli góralek przylądkowy :-) |
Tu widać na dalszym planie Robben Island oraz stadion zbudowany na mistrzostwa świata w piłce nożnej. |
To na razie tyle, bo już przewody się przegrzały ;-) W kolejnych odsłonach będzie m.in. o muzeum District Six, jedzeniu, plażach, skokach na paralotni, okolicach Przylądka Dobrej Nadziei i wielu innych atrakcjach! Wspomnę jeszcze, że między Kapsztadem a Johannesburgiem toczy się rywalizacja podobna do tej między Krakowem a Warszawą. A w Pretorii, która w ogóle odstaje pod względem kultury i wydarzeń, ludzie dzielą się na dwa obozy, bo pozostałe miasta oferują jednak dużo więcej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz