czwartek, 10 marca 2016

Zima w RPA - jak wygląda i jak ją przetrwać?

Na północnej półkuli wiosna tuż tuż (a gdzieniegdzie już przyszła), a po drugiej stronie globu ludzie witają jesień - co oznacza, że zima za pasem! Wielu osobom się wydaje, że Afryka to głównie dżungla albo pustynia, więc jest gorąco, a przecież to ogromny kontynent, kilka stref klimatycznych, i zima jak najbardziej się tam pojawia, tyle że poniżej równika ma to miejsce w czerwcu :-) Spędziłam w RPA cztery zimy, głównie w Pretorii i regionie północno-wschodnim, więc mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że BYWA NAPRAWDĘ ZIMNO. A nawet śnieg się zdarza, choć podczas mojego pobytu tylko raz, 7 sierpnia 2012 roku, i było to wiekopomne wydarzenie. Otóż w Johannesburgu i Pretorii tenże śnieg spadł po raz pierwszy od ponad 30 lat! Z mojego punktu widzenia reakcja kolegów i koleżanek z pracy była dość komiczna. Siedzieliśmy jak zwykle wpatrzeni w monitory, gdy nagle nastąpiło pewne poruszenie. Ludzie zaczęli się zrywać z krzeseł i pędem udawali się na patio. Z kolegami Brytyjczykami popatrzyliśmy na siebie lekko skonfudowani, i dopiero rzut oka na okno wyjaśnił sytuację. Za nim kłębił się rozradowany tłum, łapiący drobniutkie płatki śniegu na języki i w ogóle skaczący i piszczący jak dzieci. Totalne szaleństwo ;-) Zdjęcie poniżej zrobiła tego dnia moja koleżanka z pracy na polu golfowym w Pretorii - jak widać, warunki pogodowe nie przeszkodziły pasjonatom tego sportu w rozegraniu rundki. 



Zabawne jest to, że trzy dni wcześniej pogoda wyglądała tak, znajoma miała urodziny i poszliśmy do parku na piknik. Chłopaki grali w boules, reszta konsumowała ciasta i inne frykasy :-)


W Johannesburgu śniegu spadło więcej i utrzymał się kilka godzin dłużej (tak, topniał błyskawicznie, bo aż tak zimno nie było). Poniższy filmik jest bardzo fajny, przy okazji możecie dokładnie zobaczyć, jak wygląda centrum miasta :-)


Śnieg pada regularnie w wielu regionach RPA, zwłaszcza w Drakensbergu (czyli Górach Smoczych) i na zachodzie kraju, tylko popatrzcie na te fotki!

Źródło
August 2006 Caledonspoort courtesy of Zania Collin
Źródło
Źródło
W Królestwie Lesotho znajduje się nawet kurort zimowy Afriski. Jako że leży on na wysokości 3050 m n.p.m., śnieg jak najbardziej się tam pojawia, choć zazwyczaj i tak stosuje się sztuczne naśnieżanie. W ubiegłym roku w czerwcu burza śnieżna wywołała sporo radosnych emocji wśród fanów sportów zimowych z RPA - zdjęcia możecie zobaczyć tutaj. RPA też ma swój kurort o uroczej nazwie Tiffindell, gdzie wprawdzie również zaczyna się od sztucznego śniegu i na nim głównie polega, ale od czasu do czasu ten prawdziwy też dodaje coś od siebie ;-)

Natomiast w Pretorii zima to pora sucha. Mniej więcej od końca kwietnia do połowy września nie pada, oprócz jednej czy dwóch burz w lipcu czy sierpniu. Poza tym codziennie jest tak samo: bezchmurne niebo. Strasznie, prawda? ;-) Jednak nie jest aż tak różowo. Po pierwsze, jako że miasto to leży na wysokości ok. 1300-1400 m n.p.m., gęstość powietrza jest już trochę mniejsza i wiele osób to odczuwa, zwłaszcza jeśli mieszkało się wcześniej na nizinach. (Ja przez pierwsze trzy miesiące czułam się ciągle zmęczona, a przy próbie biegania myślałam, że po kilku minutach wypluję płuca. Potem się już przyzwyczaiłam, choć bardziej intensywny wysiłek fizyczny nadal męczył mnie dużo szybciej, niż na przykład w Warszawie.) Gdy do tego przez kilka tygodni nie pada, robi się po prostu bardzo, bardzo sucho. Wszystko zaczyna się elektryzować, zwłaszcza mój kot miał trudne przejścia, bo od głaskania aż iskry leciały! ;-) Skóra jest wysuszona, cały czas chce się pić, oczy pieką, wysycha śluzówka w nosie, sporo osób ma problemy z egzemą. Ale choć bywa to uciążliwe, nie jest to wcale wysoka cena za piękną słoneczną pogodę codziennie, przez co najmniej 4 miesiące :-D 

Jeśli chodzi o temperaturę, to też źle nie jest - nad ranem bywają przymrozki, ale w związku z tym, że zawsze jest słonecznie, to powietrze szybko się nagrzewa i tak po godzinie 10 jest już nawet 20 stopni :-) Ale to nie do końca takie samo 20 stopni, jakie znamy z Polski. Ja odczuwałam tę temperaturę jako dużo niższą, niż wskazywał termometr, a poranny chłód przenikał aż do szpiku kości. To przez tę wysokość i suchość powietrza jest ono dużo bardziej rześkie i chłód bardziej daje się we znaki. Tak więc rano, wychodząc do pracy, owijałam się w gruby sweter, zakładałam nawet kozaki (skoro już były, zakupione jeszcze w Polsce, to chciałam chociaż kilka razy w nich poparadować!), ale że w ciągu dnia robi się cieplej, to najlepiej ubierać się na cebulę, żeby się potem nie ugotować. Lokalsi mają nieco inny próg odczuwania zimna. Widok moich koleżanek i kolegów w puchowych kurtkach, wełnianych czapkach, rękawiczkach, siedzących w takim ubraniu przy biurku, z grubym kocem na kolanach i ogrzewaniem dmuchającym z klimatyzatorów na pełnych obrotach - bezcenny ;-) Fakt, że wielu z nich wcześnie wstawało, by dojechać do pracy pociągiem czy minibusem-taksówką, ale w biurze jednak było dobre 25 stopni :-D

W pierwszym roku nie doceniliśmy jednak tego południowoafrykańskiego zimna. Wybraliśmy się w lipcu na weekend pod namiot do Parku Narodowego Marakele w prowincji Limpopo, 2,5 godziny jazdy samochodem z Pretorii. Mieliśmy jeszcze wtedy tylko podstawowy sprzęt kempingowy, który wprawdzie dobrze się spisał podczas spływu Krutynią w lipcu, ale po tej wycieczce do Marakele pojechaliśmy od razu do sklepu kupić duży namiot, porządne krzesła, materace, stolik, i wiele innych rzeczy, bez których na kempingu w RPA wygląda się po prostu jak biedny turysta z Europy :-D Dzień był piękny i słoneczny, ale gdy stawialiśmy nasz dwuosobowy namiocik, nasi sąsiedzi patrzyli na nas jak na wariatów ze swoich przyczep kempingowych i wielkich namiotów pełnych wszelkich udogodnień (na przykład anten satelitarnych czy... grzejników). Zrozumieliśmy ich, jak tylko zaszło słońce i temperatura spadła tak gwałtownie, że ledwo nadążałam z nakładaniem na siebie kolejnych warstw. Grzaliśmy się trochę przy ognisku po upieczeniu mięsiwa, ale w pewnym momencie już nie dało rady wysiedzieć w tym zimnie - postanowiliśmy więc iść spać, po uprzednim szybkim opłukaniu naczyń i wstawieniu ich, jeszcze mokrych, do bagażnika. W nocy właściwie nie zmrużyłam oka, było mi tak zimno, pomimo zimowej kurtki, wełnianej czapki, rękawiczek, ciepłego śpiwora... Mój równie zmarznięty mężczyzna wyglądał tak i nadal się trząsł (a do zmarzlaków nie należy, choć czapka z Wilna się przydała tym razem! :-))




Rano odkryliśmy, że naczynia do siebie przymarzły, musieliśmy je wystawić na słońce, żeby lód się rozpuścił. Ale już ok. godziny 9 zaczęłam ściągać z siebie poszczególne warstwy ciuchów i wkrótce wystarczył już tylko podkoszulek. Nie mogę jednak powiedzieć, że na kolejną noc czekałam z niecierpliwością... Jakimś cudem udało mi się nie przeziębić, ale postanowiliśmy, że wyjazd pod namiot w zimie to nie najlepszy pomysł ;-) Lepiej zatrzymać się w ogrzewanym domu, jak na przykład tutaj w prowincji Free State, niedalego granicy z Lesotho, gdzie z przyjaciółmi urządziliśmy sobie "Christmas in July", czyli Boże Narodzenie w lipcu. Jak się siedzi przy kominku, okutanym w koc, z kubkiem grzanego wina własnej roboty, atmosfera jest zdecydowanie bardziej świąteczna niż w grudniu, czyli w środku lata :-)





Bardzo przyjemnie wspominam zimę w Durbanie. Pojechałam tam na festiwal filmowy, który odbywa się w lipcu (pisałam o tym wyjeździe tutaj). Pogoda jest wtedy wspaniała, też słonecznie, ale dużo cieplej, zwłaszcza wieczorem, i nie tak sucho, jak w Pretorii dzięki bryzie od Oceanu Indyjskiego. Na promenadzie przy plaży spaceruje się w klapkach i szortach :-) 

 

Jest chyba tylko jedna rzecz, która mnie irytowała podczas pretoriańskich zim. A mianowicie - mrówki. Na co dzień mieszkały sobie głównie w ogródku, choć przeżarły nam też większość drewnianych listw przypodłogowych w salonie, ale jakoś specjalnie po samym domu się nie panoszyły (chyba że nad trupem jakiegoś karalucha czy gekona, którego upolował w ogrodzie mój kot i którego rozbebeszone szczątki walały się na podłodze - mrówkom byłam wtedy bardzo wdzięczna za bardzo szybkie sprzątanie, bo zgarniały wszystko w okamgnieniu ;-)). Natomiast naszą pierwszą zimę zapamiętałam dobrze, bo nagle w maju zaczęłam znajdować mrówki we wszystkich szafkach w kuchni. Było ich mnóstwo, łaziły po podłodze, blatach, pakowały się do czajnika, więc nie wiem, ile ich ugotowałam niechcący, zamieszkały w cukrze i innych produktach - nie mogłam sobie dać z nimi rady, bo nie wiedziałam, skąd właściwie wychodzą i dokąd niosą te wszystkie okruszki. Znajomi polecili mi wtedy pewną trutkę... Zielony, plastikowy pojemnik, który ją zawiera, stawia się na trasie, którą przemierzają mrówki. W pewnym momencie one ją wyczuwają i traktują jako coś zjadliwego, co można zabrać do gniazda. Dosłownie po godzinie czy dwóch już cały legion ładował się do tego pojemnika i nosił zawartość w tę i z powrotem. Patrzyłam na to zafascynowana. Trutka działa tak, że mrówki się duszą, więc zaczynają tabunami wyłazić ze swoich gniazd, ale na próżno, bo natychmiast umierają (przynajmniej nie męczą się długo...) I tak odkryłam, że u mnie zalęgły się w... kontaktach i pęknięciach w fugach! 


Z jednej strony naprawdę szkoda mi było tych setek pracowitych mrówek, które po prostu zbierały zapasy na zimę, ale z drugiej jest ich taka masa, że wymordowanie tych kilku gniazd w moich ścianach nie wyrządziło specjalnej szkody krajowej populacji mrówek... A przez resztę pobytu miałam już spokój, oprócz jeszcze jednej inwazji w zeszłym roku. Wchodzę do sypialni, a tu spora część białej ściany jest czarna i się rusza... Mrówki, większe niż poprzednio, i skrzydlate, tym razem zadomowiły się w klimatyzatorze! Wychodziłam właśnie do pracy, więc nie miałam za wiele czasu - spryskałam je po prostu sprayem na owady, a po powrocie skorzystałam z odkurzacza...

Podsumowując - zima w RPA może nie jest szczególnie sroga, ale bywa uciążliwa (w Kapsztadzie zwłaszcza, gdzie pada wtedy horyzontalny deszcz i strasznie wieje, choć na własnej skórze tego nie doświadczyłam - między majem a październikiem wybierałam inne kierunki na wyjazdy ;-)). Jednak i tak dla mnie, która nie znosi zimna i nie przepada za śniegiem, za to uwielbia słońce i bezchmurne niebo, była to najlepsza wersja tej pory roku, z jaką się dotąd zetknęłam :-)

*Wpis powstał w ramach lutowo-marcowego projektu Klubu Polki na Obczyźnie - mój poprzedni, troszkę straszny, znajdziecie tutaj :-) Wczoraj trochę się bała Diana z z Wielkiej Brytanii, jutro straszyć albo rozśmieszać (a może jedno i drugie!) będzie Agnieszka z Francji!

niedziela, 6 marca 2016

Damon Galgut "Dobry lekarz" ("The Good Doctor")

Damon Galgut zapałał miłością do opowieści w dzieciństwie, które spędził głównie w szpitalach: gdy miał 6 lat, zdiagnozowano u niego raka. Odwiedzająca go rodzina czytała mu różne historie, by choć trochę umilić mu czas. Zadebiutował w wieku 17 lat powieścią "A Sinless Season". Jego kolejne książki zdobywały coraz szersze grono czytelników, ale dopiero "The Good Doctor" przyniósł mu sławę na większą skalę. Książka nominowana była do nagrody Bookera w 2003 roku, a w 2004 zdobyła Commonwealth Writer's Prize za najlepszą książkę w regionie afrykańskim. 

The-Good-Doctor  Okładka książki Dobry lekarz

Głównym bohaterem i narratorem powieści jest doktor Frank Eloff, pracujący w niemal opustoszałym szpitalu w południowoafrykańskiej wiosce. Pewnego dnia pojawia się w nim nowy lekarz - Laurence Waters, młody, niedoświadczony, pełen pomysłów na to, jak rozszerzyć działalność placówki. Zostaje współlokatorem Franka i wydaje mu się, że znalazł w nim przyjaciela i sojusznika. Jednak rzeczywistość jest mniej różowa. Dla Franka, pojawienie się Laurence'a narusza rytm jego monotonnego, pozbawionego bliskiego kontaktu z ludźmi życia. 

Laurence jest "czysty", naiwnie wierzy w lepszą przyszłość, jest szczery, otwarty, pełen nadziei, trochę naiwny. Nie widzi w związku z tym, że Frank jest w dużej mierze jego przeciwieństwem: pogrążony w marazmie, nie sili się już na nic, bo nie odczuwa takiej potrzeby ani nie wierzy, że to cokolwiek zmieni. Jest w trakcie rozwodu z żoną, luźny związek z kobietą z wioski, o którym nie wie nikt, poza nimi dwojgiem, kończy się dość dramatycznie, do tego powracają demony z przeszłości, gdy był w wojsku... Taka wegetacja w buszu, z dala od wszystkiego, zupełnie mu odpowiada, by się odciąć od pełni życia. Laurence mu w tym przeszkadza. Chce reaktywować działalność niemal opuszczonego szpitala, zaangażować lokalną społeczność, i właśnie we Franku upatruje sobie sprzymierzeńca. Niestety, bez wzajemności... 

Kontrast między dwoma głównymi bohaterami to oczywiście wizja autora dotycząca "starej" i "nowej" RPA. Mnie uderzyło przede wszystkim to, że Frank wie o Laurence'ie niemal wszystko, jednak sam ukrywa przed młodym lekarzem większość informacji o sobie. Frank jest cynikiem, niczego już nie oczekuje, poddaje się sennemu rytmowi codzienności, nie chce się w nic angażować i nikt go już specjalnie nie obchodzi. Z kolei Laurence, młody idealista, zapaleniec, od razu rzuca się w wir pracy, chce wprowadzać zmiany, poprawiać, ulepszać, integrować się z mieszkańcami wioski, poznawać ich potrzeby. Od początku da się wyczuć, że nie skończy się to dobrze. Widmo klęski i jakiejś tragedii wisi nad bohaterami niemal od pierwszej strony. Cała ta krótka powieść przesiąknięta jest atmosferą niepowodzenia i braku porozumienia. To przygnębiający obraz kraju, w którym wszystko po prostu jakoś się toczy, ale bez specjalnego planu, a nowe wciąż przegrywa ze starym.

Postać Franka jest bardzo niejednoznaczna. Wiele z jego uczynków jest niespecjalnie chwalebnych, niektóre są wręcz nikczemne, ale jego skomplikowana natura sprawiała, że raz go nie znosiłam, a za chwilę mu współczułam. Co do Laurence'a, to poznajemy go wyłącznie z punktu widzenia Franka, więc jego obraz jest trochę zacieniony. Niemniej jednak da się wyczuć, że nawet Frank pała do niego niechętną, ale jednak sympatią. I wie, że ten szpital, ta wioska, to nie miejsce dla kogoś takiego, jak Laurence: młodego, ambitnego wizjonera, po prostu - dobrego lekarza. 

Książka Galguta, choć krótka, zapada w pamięć. Przeczytałam ją prawie 2 miesiące temu, w międzyczasie sięgnęłam po kilka innych książek, a jednak obrazy przedstawione w "Dobrym lekarzu" wciąż są świeże w moim umyśle. Może dlatego, że jest to opowieść o tym, jak pojawienie się drugiego człowieka w naszym życiu może je diametralnie zmienić. To także metafora podzielonego kraju, gdzie na zgliszczach wciąż nie udało się zbudować niczego stałego, gdzie kontakty międzyludzkie są powierzchowne, a mieszkańcy nie rozumieją się wzajemnie - ani pod względem kulturowym, ani językowym. To także opowieść o przyrodzie, która bezwzględnie pochłania dzieło człowieka, męczy spiekotą i kurzem. Lecz choć mało radosna to lektura, polecam jej przeczytanie, szczególnie tym, którzy doceniają prozę J.M. Coetzee. Galgut jest do niego porównywany, i choć moim zdaniem nie do końca mu jeszcze dorównuje, to jednak jest zdecydowanie wartym uwagi współczesnym pisarzem południowoafrykańskim.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...