

Głównym bohaterem i narratorem powieści jest doktor Frank Eloff, pracujący w niemal opustoszałym szpitalu w południowoafrykańskiej wiosce. Pewnego dnia pojawia się w nim nowy lekarz - Laurence Waters, młody, niedoświadczony, pełen pomysłów na to, jak rozszerzyć działalność placówki. Zostaje współlokatorem Franka i wydaje mu się, że znalazł w nim przyjaciela i sojusznika. Jednak rzeczywistość jest mniej różowa. Dla Franka, pojawienie się Laurence'a narusza rytm jego monotonnego, pozbawionego bliskiego kontaktu z ludźmi życia.
Laurence jest "czysty", naiwnie wierzy w lepszą przyszłość, jest szczery, otwarty, pełen nadziei, trochę naiwny. Nie widzi w związku z tym, że Frank jest w dużej mierze jego przeciwieństwem: pogrążony w marazmie, nie sili się już na nic, bo nie odczuwa takiej potrzeby ani nie wierzy, że to cokolwiek zmieni. Jest w trakcie rozwodu z żoną, luźny związek z kobietą z wioski, o którym nie wie nikt, poza nimi dwojgiem, kończy się dość dramatycznie, do tego powracają demony z przeszłości, gdy był w wojsku... Taka wegetacja w buszu, z dala od wszystkiego, zupełnie mu odpowiada, by się odciąć od pełni życia. Laurence mu w tym przeszkadza. Chce reaktywować działalność niemal opuszczonego szpitala, zaangażować lokalną społeczność, i właśnie we Franku upatruje sobie sprzymierzeńca. Niestety, bez wzajemności...
Kontrast między dwoma głównymi bohaterami to oczywiście wizja autora dotycząca "starej" i "nowej" RPA. Mnie uderzyło przede wszystkim to, że Frank wie o Laurence'ie niemal wszystko, jednak sam ukrywa przed młodym lekarzem większość informacji o sobie. Frank jest cynikiem, niczego już nie oczekuje, poddaje się sennemu rytmowi codzienności, nie chce się w nic angażować i nikt go już specjalnie nie obchodzi. Z kolei Laurence, młody idealista, zapaleniec, od razu rzuca się w wir pracy, chce wprowadzać zmiany, poprawiać, ulepszać, integrować się z mieszkańcami wioski, poznawać ich potrzeby. Od początku da się wyczuć, że nie skończy się to dobrze. Widmo klęski i jakiejś tragedii wisi nad bohaterami niemal od pierwszej strony. Cała ta krótka powieść przesiąknięta jest atmosferą niepowodzenia i braku porozumienia. To przygnębiający obraz kraju, w którym wszystko po prostu jakoś się toczy, ale bez specjalnego planu, a nowe wciąż przegrywa ze starym.
Postać Franka jest bardzo niejednoznaczna. Wiele z jego uczynków jest niespecjalnie chwalebnych, niektóre są wręcz nikczemne, ale jego skomplikowana natura sprawiała, że raz go nie znosiłam, a za chwilę mu współczułam. Co do Laurence'a, to poznajemy go wyłącznie z punktu widzenia Franka, więc jego obraz jest trochę zacieniony. Niemniej jednak da się wyczuć, że nawet Frank pała do niego niechętną, ale jednak sympatią. I wie, że ten szpital, ta wioska, to nie miejsce dla kogoś takiego, jak Laurence: młodego, ambitnego wizjonera, po prostu - dobrego lekarza.
Książka Galguta, choć krótka, zapada w pamięć. Przeczytałam ją prawie 2 miesiące temu, w międzyczasie sięgnęłam po kilka innych książek, a jednak obrazy przedstawione w "Dobrym lekarzu" wciąż są świeże w moim umyśle. Może dlatego, że jest to opowieść o tym, jak pojawienie się drugiego człowieka w naszym życiu może je diametralnie zmienić. To także metafora podzielonego kraju, gdzie na zgliszczach wciąż nie udało się zbudować niczego stałego, gdzie kontakty międzyludzkie są powierzchowne, a mieszkańcy nie rozumieją się wzajemnie - ani pod względem kulturowym, ani językowym. To także opowieść o przyrodzie, która bezwzględnie pochłania dzieło człowieka, męczy spiekotą i kurzem. Lecz choć mało radosna to lektura, polecam jej przeczytanie, szczególnie tym, którzy doceniają prozę J.M. Coetzee. Galgut jest do niego porównywany, i choć moim zdaniem nie do końca mu jeszcze dorównuje, to jednak jest zdecydowanie wartym uwagi współczesnym pisarzem południowoafrykańskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz