Damon Galgut zapałał miłością do opowieści w dzieciństwie, które spędził głównie w szpitalach: gdy miał 6 lat, zdiagnozowano u niego raka. Odwiedzająca go rodzina czytała mu różne historie, by choć trochę umilić mu czas. Zadebiutował w wieku 17 lat powieścią "A Sinless Season". Jego kolejne książki zdobywały coraz szersze grono czytelników, ale dopiero "The Good Doctor" przyniósł mu sławę na większą skalę. Książka nominowana była do nagrody Bookera w 2003 roku, a w 2004 zdobyła Commonwealth Writer's Prize za najlepszą książkę w regionie afrykańskim.
Głównym bohaterem i narratorem powieści jest doktor Frank Eloff, pracujący w niemal opustoszałym szpitalu w południowoafrykańskiej wiosce. Pewnego dnia pojawia się w nim nowy lekarz - Laurence Waters, młody, niedoświadczony, pełen pomysłów na to, jak rozszerzyć działalność placówki. Zostaje współlokatorem Franka i wydaje mu się, że znalazł w nim przyjaciela i sojusznika. Jednak rzeczywistość jest mniej różowa. Dla Franka, pojawienie się Laurence'a narusza rytm jego monotonnego, pozbawionego bliskiego kontaktu z ludźmi życia.
Laurence jest "czysty", naiwnie wierzy w lepszą przyszłość, jest szczery, otwarty, pełen nadziei, trochę naiwny. Nie widzi w związku z tym, że Frank jest w dużej mierze jego przeciwieństwem: pogrążony w marazmie, nie sili się już na nic, bo nie odczuwa takiej potrzeby ani nie wierzy, że to cokolwiek zmieni. Jest w trakcie rozwodu z żoną, luźny związek z kobietą z wioski, o którym nie wie nikt, poza nimi dwojgiem, kończy się dość dramatycznie, do tego powracają demony z przeszłości, gdy był w wojsku... Taka wegetacja w buszu, z dala od wszystkiego, zupełnie mu odpowiada, by się odciąć od pełni życia. Laurence mu w tym przeszkadza. Chce reaktywować działalność niemal opuszczonego szpitala, zaangażować lokalną społeczność, i właśnie we Franku upatruje sobie sprzymierzeńca. Niestety, bez wzajemności...
Kontrast między dwoma głównymi bohaterami to oczywiście wizja autora dotycząca "starej" i "nowej" RPA. Mnie uderzyło przede wszystkim to, że Frank wie o Laurence'ie niemal wszystko, jednak sam ukrywa przed młodym lekarzem większość informacji o sobie. Frank jest cynikiem, niczego już nie oczekuje, poddaje się sennemu rytmowi codzienności, nie chce się w nic angażować i nikt go już specjalnie nie obchodzi. Z kolei Laurence, młody idealista, zapaleniec, od razu rzuca się w wir pracy, chce wprowadzać zmiany, poprawiać, ulepszać, integrować się z mieszkańcami wioski, poznawać ich potrzeby. Od początku da się wyczuć, że nie skończy się to dobrze. Widmo klęski i jakiejś tragedii wisi nad bohaterami niemal od pierwszej strony. Cała ta krótka powieść przesiąknięta jest atmosferą niepowodzenia i braku porozumienia. To przygnębiający obraz kraju, w którym wszystko po prostu jakoś się toczy, ale bez specjalnego planu, a nowe wciąż przegrywa ze starym.
Postać Franka jest bardzo niejednoznaczna. Wiele z jego uczynków jest niespecjalnie chwalebnych, niektóre są wręcz nikczemne, ale jego skomplikowana natura sprawiała, że raz go nie znosiłam, a za chwilę mu współczułam. Co do Laurence'a, to poznajemy go wyłącznie z punktu widzenia Franka, więc jego obraz jest trochę zacieniony. Niemniej jednak da się wyczuć, że nawet Frank pała do niego niechętną, ale jednak sympatią. I wie, że ten szpital, ta wioska, to nie miejsce dla kogoś takiego, jak Laurence: młodego, ambitnego wizjonera, po prostu - dobrego lekarza.
Książka Galguta, choć krótka, zapada w pamięć. Przeczytałam ją prawie 2 miesiące temu, w międzyczasie sięgnęłam po kilka innych książek, a jednak obrazy przedstawione w "Dobrym lekarzu" wciąż są świeże w moim umyśle. Może dlatego, że jest to opowieść o tym, jak pojawienie się drugiego człowieka w naszym życiu może je diametralnie zmienić. To także metafora podzielonego kraju, gdzie na zgliszczach wciąż nie udało się zbudować niczego stałego, gdzie kontakty międzyludzkie są powierzchowne, a mieszkańcy nie rozumieją się wzajemnie - ani pod względem kulturowym, ani językowym. To także opowieść o przyrodzie, która bezwzględnie pochłania dzieło człowieka, męczy spiekotą i kurzem. Lecz choć mało radosna to lektura, polecam jej przeczytanie, szczególnie tym, którzy doceniają prozę J.M. Coetzee. Galgut jest do niego porównywany, i choć moim zdaniem nie do końca mu jeszcze dorównuje, to jednak jest zdecydowanie wartym uwagi współczesnym pisarzem południowoafrykańskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz