"The Smell of Apples" to niewielka książka, raptem 200 stron. Trudno mi się było od niej oderwać, przeczytałam ją w ciągu jednego dnia, bo jest napisana bardzo przystępnie i wciąga od pierwszej strony. Są to właściwie luźne wspomnienia z dzieciństwa przeplatane z obrazami z wojny w Angoli. Mark Behr wspaniale opisuje dorastanie w afrykanerskiej mentalności w latach 70. XX w. Narratorem jest 11-letni Marnus, którego tata jest generałem w południowoafrykańskiej armii, a mama byłą śpiewaczką operową, która porzuciła karierę na rzecz rodziny. Mieszkają pod Kapsztadem, gdzie większość stanowią czarni i Kolorowi. Marnus opowiada o szkole, przyjaźni i relacjach z sąsiadami o odmiennym kolorze skóry. Choć jego własne doświadczenia i spotkania z nimi są na ogół pozytywne, wychowywany jest w przekonaniu, że czarni i Kolorowi są ludźmi niższej kategorii, a reszta świata kompletnie nie rozumie złożoności południowoafrykańskiego społeczeństwa. Sankcje nałożone na RPA przez Zachód wynikają więc z ignorancji tamtejszych rządów. W domu Marnusa często zatrzymują się goście jego ojca z innych krajów, a wizyta jednego z nich, chilijskiego generała, do którego wszyscy zwracają się per Mr Smith, na zawsze zmieni życie chłopca.
Dawno nie czytałam czegoś tak niewielkiego, co zrobiłoby na mnie tak ogromne wrażenie. Narracja jest bardzo prosta, stylizowana na język 11-letniego chłopca, który powtarza zasłyszane w domu komunikaty i opinie dotyczące relacji z ludźmi o innym kolorze skóry czy sytuacji politycznej w kraju i na świecie. Marnus opowiada też o przyjaźni z Frikkiem, z którym spędza niemal każdą wolną chwilę, o szkole, wakacjach z rodziną, a także o służącej Doreen i jej synu, potwornie okaleczonym przez białych napastników. I w tym właśnie leży siła tej książki, bo widzimy młodego, niewinnego chłopca, którego światopogląd jest kształtowany przez rodziców i otoczenie. Marnus szanuje rodziców i wierzy, że to co mówią, jest prawdą. Jego starsza siostra natomiast jest coraz bardziej sceptyczna. Wizyta w Holandii i liberalne poglądy ciotki mieszkającej w Londynie zasiały ziarno nieufności w głowie Ilse, która zaczyna kwestionować poglądy ojca i matki. Opowieść Marnusa przeplatana jest wspomnieniami z walk w Angoli podczas wojny domowej, która rozpoczęła się tuż po odzyskaniu niepodegłości przez ten kraj w 1975 roku i trwała aż do roku 2002.
A czym jest tytułowy zapach jabłek? Z jednej strony to symbol kultury afrykanerskiej - ojciec Marnusa mówi mu pewnego dnia, że nawet jabłka przywieźli do RPA jego przodkowie. Z drugiej jednak strony symbolizują one chwiejne podstawy doktryny apartheidu. Pod koniec książki Frikkie, przyjaciel Marnusa, bierze do ręki jabłko, które pachnie zgnilizną. Mimo że myje ręce wybielaczem, za radą Marnusa, który wie, co przydarzyło się Frikkiemu o poranku, zapach ten nadal się utrzymuje, choć kolejne jabłka wydają się Marnusowi w porządku. Paskudny zapach zgniłych jabłek to metafora ukazująca stan republiki w czasach apartheidu pod koniec lat 80.
Mark Behr otrzymał kilka nagród i nominacji za tę powieść, czemu się nie dziwię. Niezwykłe jest to, ile emocji i poruszających obrazów można zawrzeć na tak niewielu stronach. Mocy tej książce dodaje prosta i nienachalna narracja młodego chłopca, a potem żołnierza, który w obliczu wojny zdaje sobie sprawę, że kolor skóry w sytuacji tak ekstremalnej nie ma najmniejszego znaczenia. Jest to wspaniała opowieść o dorastaniu i kształtowaniu własnego światopoglądu. Zakończenie zwaliło mnie z nóg i dodało tej historii zupełnie nowego wymiaru. To jedna z tych książek, do których pewnie już nie wrócę, bo nie będzie takiej potrzeby. Po prostu nigdy jej nie zapomnę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz