W Pretorii praktycznie nie ma taksówek w zachodnim rozumieniu tego słowa, czyli po prostu transportu na telefon czy do złapania na ulicy. Są oczywiście tzw. taxi minibusy, czyli Toyoty Quantum, które po prostu wypełniają lukę, jaką jest brak rozwiniętego systemu komunikacji miejskiej. Te minibusy spotkamy wszędzie w Afryce. Tu w życiu bym do nich nie wsiadła, bo po prostu bałabym się o życie. Codziennie rano stoję w korku w drodze do pracy, głównie dzięki tym "taksówkom", których kierowcy łamią wszelkie zasady ruchu drogowego, wpychają się, gdzie popadnie, jadą poboczem, by nagle zjechać na pas 5 cm przede mną... Kilkoro moich kolegów i koleżanek z pracy już miało niejeden wypadek, który w kilku przypadkach skończył się trwałym uszczerbkiem na zdrowiu. Ale z drugiej strony to jedyny środek transportu dla tysięcy, albo i milionów mieszkańców RPA, których nie stać na własny samochód, a którzy dojeżdżają czasami nawet kilkaset kilometrów do pracy. Co jednak ma zrobić osoba mieszkająca w Pretorii, która własny pojazd ma, ale chce na przykład wyjść na kolację czy na imprezę i nie uśmiecha jej się jechać samochodem po nocach, a potem nie móc nawet wypić lampki wina i stresować się, że auto ukradną albo gdzieś na skrzyżowaniu napadną? Gdyby miała korzystać z istniejących rozwiązań, musiałaby zamawiać taksówkę z kilkudniowym wyprzedzeniem, sporo za nią zapłacić, a nie byłoby wcale gwarancji, że pojawi się ona na czas (jeśli w ogóle) i że kierowca będzie wiedział, gdzie jedzie. O spontanicznych wyjściach raczej więc nie ma mowy.
I tu pojawia się Uber. Ta amerykańska firma jest obecna w wielu krajach świata i wywołuje sporo kontrowersji. W Europie zrobiło się o niej głośno, gdy kierowcy firm taksówkarskich w Paryżu, Berlinie czy Londynie (i w Warszawie chyba też) tłumnie wyszli protestować przeciwko temu nowemu rozwiązaniu - co było chyba najlepszą reklamą dla Ubera, który wkracza na rynki raczej niepostrzeżenie i polega na klientach polecających ich usługi znajomym na zasadzie reklamy szeptanej. W RPA Uber pojawił się pod koniec 2013 roku i z mojego punktu widzenia ułatwił życie bardzo wielu ludziom, a według ostatnich doniesień stworzył już ponad 2000 stanowisk pracy. Na czym to polega? Uber to aplikacja na telefon, która w kilka sekund pokazuje nie tylko, za ile pojawi się taksówka, ale też jak nazywa się kierowca, jakim samochodem jeździ i jaki jest numer rejestracyjny pojazdu. Bo taksówki Uber są nieoznakowane, kierowcy sami decydują, kiedy i jak długo pracują (wielu ma jakąś stałą pracę w ciągu dnia), a do ich kieszeni wędruje ok. 80% kwoty, jaką płaci klient (tak przynajmniej powiedział mi jeden z kierowców). Płatność jest bezgotówkowa, ściągana automatycznie z karty bankowej klienta, którą trzeba zarejestrować przy instalacji aplikacji. Po kursie trzeba wystawić kierowcy ocenę, a ten wystawia także ocenę pasażerowi. Moje doświadczenia z Uberem w Pretorii, Johannesburgu i Kapsztadzie są jak na razie bardzo pozytywne.
Wpis ma być jednak bardziej o samych taksówkarzach, niż o systemie, choć wstęp był moim zdaniem potrzebny, bo trochę wyjaśnia niektóre moje i kierowców spostrzeżenia poniżej. Można bowiem po prostu spotkać w tych taksówkach bardzo interesujących ludzi, i dowiedzieć się wielu rzeczy o tym kraju (co zresztą jest chyba prawdą wszędzie, pod warunkiem że trafimy na rozmownego taksówkarza!) Większość kierowców, z którym się zetknęłam, pochodziło z RPA, ale spotyka się też wielu imigrantów. Nieraz już pisałam, że ten kraj jest dla wielu mieszkańców kontynentu Ameryką Afryki - ziemią obiecaną, szansą na lepsze życie. Imigrantom różnie się tu wiedzie, ale ci typowo zarobkowi zazwyczaj lądują w townshipach i nie spotykają się ze szczególnie ciepłym przyjęciem.
Promise na przykła ma optymistyczne imię (ang. obietnica), ale niekoniecznie obiecujące perspektywy. Powitał nas w afrikaans, więc szybko wyprowadziliśmy go z błędu, i przeszliśmy na standardowe powitanie zuluskie. Następnie zapytałam Promise, jaki właściwie jest jego główny język (w isiZulu niemal każdy umie się przywitać), a on na to, że... igbo, czyli jeden z języków nigeryjskich. Jak wiadomo, w Nigerii niezbyt dobrze się dzieje ostatnimi czasy, więc Promise, który pochodzi ze stanu Delta, postanowił szukać szczęścia w RPA. Trochę to ironiczne, bo Nigeria niedawno przegoniła RPA jako największa gospodarka na kontynencie... Ale kwestia bezpieczeństwa jest najważniejsza, a zwiększona aktywność terrorystyczna Boko Haram zmusiła wielu Nigeryjczyków do emigracji. Nastrój Promise diametralnie się zmienił, gdy zaczęliśmy rozmawiać o jego kraju. Martwił się o wynik w nadchodzących wyborach, a w jego głosie słychać było rozgoryczenie ogólną sytuacją w ojczyźnie. A na pytanie, czy odnalazł się jakoś w RPA, odparł gorzko, że nie bardzo, ponieważ tu jednak nie lubią imigrantów z innych krajów Afryki, a on niespecjalnie widzi jakiekolwiek wyjście, bo boi się wracać do domu...
Isaac pochodzi z Durbanu, ale przeniósł się do Kapsztadu kilka lat temu i nie żałuje tej decyzji. Mieszka z dwoma braćmi (jest najstarszy), którzy również jeżdżą dla Ubera i wszyscy są bardzo zadowoleni. Isaac ma do tego warsztat samochodowy i powiedział nam szczerze, że po ośmiu miesiącach pracy dla Ubera zdołał zaoszczędzić wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić drugi samochód. Kapsztad woli od Durbanu przede wszystkim ze względu na... pogodę. Bo tu widać pory roku, w zimie faktycznie jest zimno, a aura w ciągu roku często zmienia się jak w kalejdoskopie. W Durbanie przez cały czas jest ciepło albo gorąco, latem do tego duszno i wilgotno, i to według Isaaca jest po prostu nudne. Jego poczucie humoru bardzo nam umiliło 15-minutowy kurs. Isaac nie mógł na przykład zrozumieć, po co ludzie się męczą w morderczych wyścigach rowerowych (to a propos Cape Town Cycle Tour, o którym pisałam w zeszłym tygodniu), a zwłaszcza ci w szalonych przebraniach czy na rowerach jednokołowych - ci ostatni, stwierdził zadziornie, muszą chyba mieć nierówno pod sufitem. No bo jeździć na rowerze dla rekreacji to zrozumiałe, ale pocić się jak mysz w wyścigu w lnianych garniturach czy flanelowych piżamach na przykład to już zupełnie bez sensu.
Bongani był trochę zestresowany, gdy odbierał nas o 1 nad ranem z klubu w Johannesburgu, bo nigdy wcześniej nie wiózł nikogo do Pretorii. Wprawdzie pochodzi z Johannesburga, ale jakoś do tej pory nie miał żadnego interesu w oddalonej o 50 km stolicy. Gdy już wybadał nasz stopień przywiązania do Pretorii (stosunkowo niewielki), stwierdził, że nie wydaje mu się, by było to jakieś szczególnie ekscytujące miejsce. Jo'burg to miasto, w którym naokrągło się coś dzieje, trudno za nim czasem nadążyć, pracy ma dużo, więc po co miałby jeździć do sennej stolicy? Trudno było się z nim nie zgodzić :-) Po dotarciu na miejsce pokiwał głową z miną znawcy: zgadza się, niczego ciekawego tu nie ma, żywej duszy na ulicach, czas wracać do Johannesburga!
Jean-Claude wiózł mnie w Kapsztadzie w lutym. Pochodzi z Burundi, w RPA jest od 6 lat. Po angielsku umiał powiedzieć tylko "Hello, how are you" i "thank you', obecnie mówi płynnie, wręcz z szybkością karabinu maszynowego. Powiedzieliśmy mu, że od maja przyszłego roku będziemy w Rwandzie (tak, to mój ostatni rok w RPA...), a on bardzo się ucieszył na tę wieść. Zaczęliśmy rozmawiać o tym regionie świata, o zwyczajach i językach (poradził nam przyswoić sobie podstawy swahili, bo oprócz lokalnych języków i francuskiego jest on tam powszechnie używany). Potem jednak zrobiło się trochę bardziej poważnie. Jean-Claude założył w RPA rodzinę, ale nie widział swoich pozostałych krewnych od czasu wyjazdu z ojczyzny. Bardzo za nimi tęskni, zwłaszcza za mamą, ale nie ma możliwości ich odwiedzić, bo go po prostu nie stać. Poprosił nas nagle o pomoc: czy zatrudnilibyśmy go jako kierowcę, gdy już przeniesiemy się do Rwandy? Do Burundi rzut beretem, więc byłby bliżej domu. Niezręcznie się zrobiło, bo choć bardzo chcielibyśmy mu pomóc, nie będziemy raczej potrzebować w Kigali kierowcy za półtora roku, bo sami będziemy prowadzić swój samochód... Jean-Claude przyjął to pogodnie, choć z wyraźną nutą rezygnacji. Pożegnaliśmy się, szczerze życząc mu wszystkiego dobrego, ale jakoś nie mogę przestać o nim myśleć...
Ludzie to jednak skarbnice ciekawych historii. Zwłaszcza ci niepozorni, po których nie spodziewamy się niczego. Ciekawy tekst. Mnie też bardzo poruszyła ostatnia historia, mam nadzieję, że Jean-Pierre znajdzie sposób, aby odwiedzić rodzinę. Pozdrawiam Cię :)
OdpowiedzUsuńCzasami najbardziej niepozorny człowiek ma najbardziej niesamowitę historię życia :-) Dzięki za wizytę i również pozdrawiam!
UsuńP.S. Nie wiem, skąd mi się ten Jean-Pierre wziął, on miał na imię Jean-Claude i tak też zaczęłam ten akapit, a potem nagle jest Jean-Pierre... Już poprawione ;-)
Wiesz, właśnie to jest magiczne w byciu gdzieś na co dzień ze zaczynasz poznawać ludzi.Bycie wakacyjne to tylko zachwyt nad miejscem bo takie inne...i widokiem bo taki pocztówkowy, idealny dla zdjęcia... A każde miejsce to tworzący je różni ludzie,ich radości,smutki...to jest dopiero magia!i to dopiero chwyta za serce!/ivon/madremia.bloog.pl
OdpowiedzUsuńTo prawda! Będąc turystą raczej nie zdąży się człowiek wgryźć w rzeczywistość odwiedzanego kraju, bardziej powierzchownie się go wtedy doświadcza. No i na wakacjach zazwyczaj szukamy miejsca pozytywnego, w miarę "łatwego", żeby zabrać do domu właśnie takie przyjemne, pocztówkowe wspomnienia... A pobyć trochę dłużej, porozmawiać, posłuchać, poprzyglądać się - wtedy dopiero widać i czuć rzeczywistość danego miejsca...
Usuń