I kolejna książka Wojciecha Jagielskiego o RPA. Zupełnie inna od "Wypalania traw", nie tylko pod względem treści (nie jest to tak do końca historia konkretnego zdarzenia czy postaci), ale także dynamiki opowiadania (bo dużo tu elementów autobiograficznych). Nie jest to więc reportaż w ścisłym znaczeniu tego słowa. Ale od początku.
Nelsona Mandeli nikomu przedstawiać nie trzeba. To symbol RPA i walki z segregacją rasową narzuconą przez politykę apartheidu. Jagielskiemu nigdy nie udało się go spotkać. To znaczy, w pewnym sensie się udało, ale nie do końca tak, jak chciał. W ten sposób Mandela stał się dla niego pewnego rodzaju obsesją i symbolem (niespełnionych marzeń, dziennikarskich porażek...), a także punktem odniesienia do rozliczeń z własną karierą i wyborami zawodowymi. I wokół tego głównie kręci się historia zawarta w "Trębaczu". Ale żeby nie było tak jednotorowo, autor wprowadza jeszcze jednego bohatera: Freddiego Maake, zwanego Saddamem. O nim zapewne nie słyszeliście, ale o wuwuzelach, głośnych trąbach, znaku rozpoznawczym mistrzostw świata w piłce nożnej rozgrywanych w RPA w 2010 roku, już pewnie tak. Wymyślił je właśnie Freddie (a przynajmniej tak twierdzi). Jagielski jeździ z nim po południowoafrykańskich wioskach, wysłuchuje jego historii, i przeprowadza własny rachunek sumienia.
W "Trębaczu z Tembisy" bohaterów jest więc trzech: Freddie-Saddam, Mandela oraz sam Jagielski. Poznajemy dość dogłębnie życiorys dwóch pierwszych, i pewne kluczowe aspekty biografii tego ostatniego. Bardzo ciekawa to mieszanka, choć nie czytało mi się tego łatwo. Z jednej strony bowiem otrzymujemy ciekawe historie z życia najsłynniejszego Południowoafrykańczyka, z drugiej niemniej interesujące perypetie Saddama i portret współczesnego społeczeństwa Afryki Południowej, a z trzeciej wgląd w życie osobiste i karierę autora. Nie wiem, czy formalnie istnieje takie coś, jak reportaż autobiograficzny, ale takie właśnie określenie najbardziej mi pasuje do tej książki. Przyznam, że po zakończeniu lektury nie czułam się do końca usatysfakcjonowana. Miałam wrażenie, że niektóre fragmenty są trochę za bardzo rozciągnięte, osobiste wtrącenia spowalniały narrację, co chwilami mnie irytowało. Dlatego też czytałam ją chyba ze dwa tygodnie, bo nie mogłam się skupić, nie czułam, że ta historia mnie wciąga. Jagielski przywołuje w niej swoje wyprawy do Czeczenii, Afganistanu, a przede wszystkim Gruzji, która najwyraźniej jest mu najbliższa - wszystko to w kontekście "gdybym wtedy był gdzie indziej, jak by się potoczyły moje losy/czego byłbym świadkiem/czego bym nie zobaczył"? Jakoś te pytania, bardzo skądinąd ciekawe, nie do końca wpisywały mi się w główną tematykę książki, choć to otoczenie i napotkane w RPA osoby wywoływały w nim takie skojarzenia i przemyślenia. Gdybym od razu wtedy napisała recenzję, nie byłaby ona zbyt pochlebna, bo uwierało mnie to zbaczanie z tematu. Ale w międzyczasie coś mi się w głowie ułożyło, uleżało, przetrawiłam całość - i w rezultacie oceniam ją teraz dużo wyżej, niż tuż po zakończeniu lektury. Zalazła mi po prostu za skórę, trochę nieoczekiwanie i niezauważalnie. Czasem tak bywa z książkami, że docenia się je z opóźnieniem. Myślę jednak, że nie powinno się zaczynać od "Trębacza..." przygody z Wojciechem Jagielskim. Warto najpierw poznać jego reportaże i styl pisania, by w pełni docenić tę książkę. Na półce czeka na mnie już od dawna również opowieść jego żony, która zapłaciła wysoką cenę za swój związek z korespondentem wojennym. Czuję, że teraz nadszedł dobry czas, bym poznała także jej punkt widzenia na ścieżkę zawodową męża i to, z czym ona się wiąże w życiu codziennym.
Dziękuję za ten wpis, przypomniałaś mi o autorze, czas nadrobić zaległości. Pozdrawiam z Polski.
OdpowiedzUsuń