Właściwie to niechronologicznie mi wyszło, bo do Kosi Bay pojechaliśmy po Suazi, a przed Ithalą. Ale kto powiedział, że wszystko musi być po kolei ;-) W każdym razie śledzi do namiotu nadal nie mieliśmy, a w Kosi Bay okazało się to bardzo istotne. Od początku jednak.
Kosi Bay znajduje się tuż przy granicy z Mozambikiem - do przejścia granicznego jest jakieś 10 km, a komórki częściej łapią sygnał tamtejszego operatora niż lokalnego. Nazwa jest trochę myląca, bo nie jest to tak naprawdę zatoka, a ciąg czterech jezior, które spotykają się z Oceanem Indyjskim. Kosi Bay jest częścią iSimangaliso Wetland Park, znajdującego się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Byłam już wcześniej w południowej części tego parku, w St. Lucia - po naszym pieszym safari w Hluhluwe-iMfolozi.
Zatrzymaliśmy się w kompleksie oddalonym od największego w okolicy o kilkanaście kilometrów. Namioty rozbija się na wydzielonych i ogrodzonych płotem stanowiskach, co nie tylko daje poczucie większej prywatności, ale też osłania od wiatru. No, do pewnego stopnia, ale o tym za chwilę :-) O prywatność w sumie nie musieliśmy się martwić, bo oprócz nas był tylko jeden pan z pieskiem, a także dwóch Francuzów. Oraz trzy psy i dwa koty - stali rezydenci.
Do plaży szło się około 40 minut, co przy panującym upale i wilgotności było trochę męczące, ale nie chcieliśmy ryzykować utknięcia samochodem w piachu. Ale warto było się pomęczyć, bo nie dość, że widoki piękne, to po drodze mijaliśmy lokalnych mieszkańców z ludu Tonga, którzy od wieków praktykują tradycję poławiania ryb z jezior przy pomocy specjalnie zainstalowanych konstrukcji z trzcin i innych gałęzi. Życie toczy się tam powoli, zgodnie z rytmem natury. Na pewno łatwe nie jest, ale jednak miło było zobaczyć tych ludzi kultywujących w spokoju swoje obyczaje i nie zważających specjalnie na tzw. postęp.
Gdy dotarliśmy w końcu do plaży, zastaliśmy na niej naszych Francuzów, którzy zresztą zaraz się zwinęli - i mieliśmy tę całą przestrzeń dla siebie. Odpływ był coraz bardziej zauważalny i wkrótce mogliśmy połazić sobie po mokrym piasku, pozbierać muszelki, a w tle huczał ocean. Mój luby skorzystał też z okazji, by popodziwiać świat podwodny, bo Kosi Bay to dobre miejsce na snorkeling. Poleżeliśmy trochę, pospacerowaliśmy, no i trochę nam zajęło potem wracanie na brzeg, bo woda się nieco inaczej rozłożyła i w niektórych miejscach było trochę za głęboko, żeby przejść bez zamoczenia plecaków. Udało nam się w końcu (ale zapłaciliśmy za to dość wysoką cenę, bo skupiając się na poszukiwaniu wystarczająco płytkiego terenu nie smarowaliśmy się już dodatkowo kremem z filtrem...).
Po tym porannym smażeniu się (dosłownie - ja miałam różne dziwne wzorki na ramionach, plecach i stopach) niespecjalnie uśmiechało nam się iść znowu te kilka kilometrów w jeszcze większym upale. Na szczęście na naszej drodze pojawiła się pani w wielkim pojeździe terenowym, w którym miała tylko dwoje starszych Amerykanów. Gdy zobaczyła, jak się wyłaniamy z wody spoceni i tu i ówdzie podpieczeni, zaproponowała, że nas podwiezie. Nie zapomnę jej nigdy tej przysługi, bo pewnie nabawilibyśmy się udaru słonecznego, a przynajmniej cieplnego!
Po prysznicu i nałożeniu grubej warstwy różnych kremów na zaczerwienione częśći ciała postanowiliśmy wybrać się na lunch do pobliskiego większego kompleksu, bo w naszym nie było za bardzo z czego wybierać. Powiedziano nam, że możemy zamówić posiłek dzień wcześniej, ale gdy zapytaliśmy, co jest do wyboru, to okazało się, że albo curry z kurczakiem, albo spaghetti bolognese. Cóż, nie po to jechaliśmy nad ocean, i do tego w okolice Mozambiku, żeby nie zjeść ryb czy kalmarów! Na szczęście restauracja w Kosi Bay Lodge była otwarta i miała w menu lokalne potrawy. I tu pojawia się kluczowa postać naszego pobytu w Kosi Bay - jeden z pracowników, czy może menedżerów restauracji, nie jestem pewna. Ważne, że przechodząc obok naszego stolika rzucił zwyczajowe "Howzit!" i oznajmił, że wieczorem będzie kosmiczna burza, która rozpęta się ok. 20:00 - 20:30. Mina nam trochę zrzedła, bo już poprzedniej nocy trochę wiało i choć nasz namiot się nie zawalił, to jednak patyki zamiast śledzi niespecjalnie się sprawdziły, bo podłoże było za miękkie i ciągle wyłaziły z ziemi. Podpytaliśmy więc jeszcze obsługę, czy rzeczywiście ma być taka straszna burza, i niestety otrzymaliśmy odpowiedź twierdzącą. Nad górą kalmarów i pysznymi rybami, przy butelkach ciderów Savanna i Hunter's Dry ustaliliśmy więc, że po powrocie do naszej bazy zapytamy, czy na tę noc moglibyśmy przenieść się do namiotu safari. Całe szczęście, że menadżer nie robił problemów. To, co działo się w nocy, trudno opisać. Pan z restauracji pomylił się o pół godziny - nawałnica przyszła o 21. Najważniejszym jej elementem był jednak wiatr - właściwie huraganowy. Nie wiem, czy z naszego namiotu cokolwiek by zostało, bo tak naprawdę przez całą noc zastanawialiśmy się, czy ten mocno przymocowany do podłoża namiot safari to wytrzyma. Wszystko łopotało, trzęsło się, chybotało, jakby koniec świata się zbliżał. Serio, nigdy czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam! Rano obsługa miała trochę do naprawiania, bo niektóre parawany z trzcin jednak się poddały. Chociaż niewiele spaliśmy, to jednak będziemy też chyba do końca życia wdzięczni panu z Kosi Bay Lodge :-)
Następnego ranka z namiotem w jednym kawałku wyruszyliśmy do Ithali, i to właśnie wtedy mój pomysłowy mężczyzna wymyślił, że zamiast śledzi mogą nam posłużyć drewniane łyżki ;-)
A na zakończenie jeszcze kilka zdjęć z St. Lucia z ubiegłego roku, żeby dopełnić obraz tego pięknego, choć czasami zupełnie szalonego, regionu RPA :-)
Przepieknie ;-) Jeszcze nie dotarlam do Kosi (bylismy w Sodwanie) ale sie wybieramy - Kosi a potem Ponta Do Ouro ;-)
OdpowiedzUsuńSuper! My do Mozambiku też się wybieramy, ale dopiero w przyszłym roku :-)
UsuńRaj na ziemi :) będę zaglądać tu do Ciebie i marzyć :)
OdpowiedzUsuńWarto marzyć! Ja zawsze chciałam podróżować i mieć możliwość pomieszkania w innym kraju. Gdyby mi ktoś 4 lata temu powiedział, że wyląduję w RPA, to bym chyba pękła ze śmiechu ;-) A tu proszę! :-)
Usuń