Przylecieliśmy 17 lutego 2012,
ok. 9 rano. W Warszawie zima nie była aż tak straszna, jak w poprzednim
roku, ale ja zimna tak czy owak nie lubię, śniegi i mrozy mogłyby dla mnie nie istnieć.
Polecieliśmy najpierw do Londynu na 3 dni, pozałatwiać różne formalności (to
mój partner Tim, który jest Brytyjczykiem) oraz spotkać się z psiapsiółkami (to
ja). Londyńska zima była cieplejsza i bardziej mokra. A w Johannesburgu
końcówka lata, gorąco i trochę duszno. Mieszkamy w Pretorii, ale lotnisko jest
w Johannesburgu właśnie, ok. 40 minut jazdy (jak nie ma jakiegoś wypadku i w
związku z tym wielkiego korka). Na szczęście nie było. Na początek dostaliśmy
dom w ładnej dzielnicy Waterkloof Ridge, ale sam dom niestety specjalnie ładny
nie był. Po prostu oprócz kuchni nic nie było w nim zmieniane od jakichś 30
lat. Boazeria na suficie (sic!), z niego zwisające stare wentylatory, paskudne
bure dywany... Dobrze, że choć ogród przyjemny i bardzo duży. Zresztą o tym, że
będziemy w nim mieszkać przez jakiś czas, dowiedzieliśmy się dopiero w
Londynie. Nasze mieszkanie tranzytowe na osiedlu strzeżonym (na którym też
znajduje się nasz docelowy dom) nie było jednak gotowe na czas. No cóż, dobrze,
że w ogóle znaleziono nam jakieś lokum! Ledwo zdążyliśmy się odświeżyć i
przebrać, pojawił się pan z pracy Tima, by nam opowiedzieć o kwestiach bezpieczeństwa.
Faktycznie dom jak twierdza: na ogrodzeniu dodatkowy płot pod napięciem, kraty
w oknach, kamery, alarmy, i pełno kluczy:
Muszę przyznać, że byliśmy nieco oszołomieni, zwłaszcza
że nocny lot trwający 11 godzin nie był zbyt wygodny. Sporo turbulencji, nie
bardzo gwałtownych, ale dość częstych, więc nie dało się pospać. W dodatku ktoś
tych turbulencji nie wytrzymał żołądkowo i kwaśny zapach wymiocin niespecjalnie
umilał lot. A tu od razu na dzień dobry 40-minutowy wykład o bezpieczeństwie,
zagrożeniach, i instruktaż, który klucz do czego. Do tego przyjechała pani z
firmy ochroniarskiej, która ma pod opieką nasz dom, i też nas dokładnie
przeszkoliła z włączania i wyłączania alarmów. Kiedy oboje sobie wreszcie
poszli, mieliśmy jakąś godzinę na odsapnięcie, bo potem przyjechał szef Tima, żeby
nas zabrać do biura, bo akurat było spotkanie dla wszystkich pracowników, więc
dobra okazja, żebyśmy już kogoś poznali. Zamknięcie domu zajęło nam 15 minut,
bo jednak się pogubiliśmy w tych kluczach.
Po spotkaniu i poznaniu kilkunastu osób, których imion w większości
i tak nie zapamiętaliśmy, John (szef Tima) zabrał nas na zakupy. Tu nie da się
poruszać inaczej niż samochodem, bo transport publiczny nie istnieje. To znaczy
- w pewniej formie istnieje, jak się później przekonałam, ale nie dla nas,
białych obcokrajowców. Pewną część Pretorii obsługują normalne autobusy
miejskie, ale od razu nam powiedziano, żeby broń Boże z nich nie korzystać. Są
stare, zdezelowane, a kierowcy jeżdżą jak wariaci, więc jest to po prostu
niebezpieczne. Inna sprawa, że nie obsługują tej części miasta, która nas
interesuje. Poza tym funkcjonują taksówki w postaci minibusów, ale z nich
korzystają jedynie czarni mieszkańcy, głównie mieszkający na obrzeżach miasta
albo i dalej. Faktycznie jak dotąd nie widziałam w nich nigdy białego
człowieka. Są one chyba jeszcze bardziej niebezpieczne od autobusów, bo kierowcy
pędzą jak szaleni, jeżdżą poboczem, i w ogóle łamią wiele reguł ruchu
drogowego. Tak więc musieliśmy jak najprędzej zaopatrzyć się w samochód. Tu
najlepiej mieć coś dużego, z napędem na 4 koła, żeby swobodnie jeździć na
safari. Drogi w RPA są dobre, a w prowincji Gauteng, w której mieszkamy, są
wręcz rewelacyjne. Piękne wielopasmowe autostrady, głównie pobudowane na
mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2010 roku. Natomiast jeśli chodzi o styl
jazdy, to wszyscy Brytyjczycy od razu nas uprzedzali, jak tu strasznie ludzie
jeżdżą. Tyle że my przyjechaliśmy przecież z Polski, więc prawdę mówiąc różnicy
wielkiej nie widzę. Poza tym, że drogi są tu dużo lepsze, to
"kultura" jazdy jest bardzo podobna: wszyscy jadą tak, jakby na
drodze byli sami i nie interesowało ich, że ktoś inny też korzysta. I oczywiście
nie trzymają się specjalnie ograniczeń prędkości. Liczba wypadków drogowych
rocznie jest tu bardzo wysoka, więc czasem się zastanawiam, czy zwalanie w
Polsce winy za wypadki na złe drogi jest w pełni uzasadnione... W każdym razie
dla mnie najważniejsze było przyzwyczajenie się do ruchu lewostronnego. A zakupy - nic specjalnego. Tu wszędzie są supermarkety sieci Spar i jest tam wszystko, czego człowiek potrzebuje. Zaopatrzenie w ogóle nie różni się od zachodnich marketów, a cenowo też jest rozsądnie. Ceny porównywalne do tych w Polsce.
W pierwszych tygodniach pobytu mieliśmy też obowiązkowy
kurs na temat bezpieczeństwa w domu i w samochodzie. Jowialny pan, który kurs prowadził, zaserwował nam imponującą
dawkę statystyk i mrożących krew w żyłach historii. W skali kraju 50%
przestępstw ma miejsce właśnie w prowincji Gauteng, głównie w Johannesburgu,
ale Pretoria mu dorównuje w kwestiach tzw. "home invasions" oraz
"smash & grab". To pierwsze to nie zwykłe włamania. Są różne
scenariusze, ale zazwyczaj włamywacze czekają na właściciela w domu, bo tu
kosztowności i pieniądze trzyma się w sejfach. Tak więc wraca człowiek do domu
z pracy, i po wejściu trafia na przykład od razu na wycelowaną w siebie broń. W
takiej sytuacji absolutnie nie wolno negocjować, tylko spełniać wszystkie
polecenia bandytów i nie patrzeć im w oczy. To są zwykle młodzi czarni chłopcy,
czasami nowicjusze, więc jak stracą rezon, to po prostu strzelają. "Smash
& grab" to popularna forma napadania na samochody: wyskakuje z krzaków
kilku panów, rozbijają szybę, cap za torebkę i tyle ich widziano. Ludzie
instalują sobie więc w samochodach tzw. anti-smash and grab film, czyli
specjalną powłokę na okna, która po rozbiciu szyby zostaje, więc jest dodatkowa
bariera. Jest jeszcze "car hijacking", czyli porwanie samochodu. To
jest dość przerażające zjawisko i na kursie pan kazał nam wręcz przećwiczyć
reakcje, udając bandytę, podczas gdy my po kolei wsiadaliśmy do jego samochodu,
a on udawał, że na nas napada. Mnie udało się pobić rekord w szybkości
wysiadania, zajęło mi to 5 s, w którym to czasie zdołałam otworzyć drzwi,
odpiąć się z pasów, zaciągnąć ręczny, wrzucić na luz i wysiąść z rękami w
górze. Mimo że było to tylko ćwiczenie, wszyscy byliśmy mocno poddenerwowani.
No i tak: w ciągu pierwszych
2 tygodni pobytu otrzymaliśmy mnóstwo bardzo stresujących informacji. Kazano nam się ciągle rozglądać, w samochodzie nie jeździć
jak automat, tylko mieć oczy dookoła głowy, starać się przewidywać zagrożenie,
zwracać uwagę na krzaki, czy przy znaku stopu nie kręci się jakiś podejrzany
typ, czy ktoś nie jedzie za nami od dłuższego czasu, itp., itd. Na każdym kroku
powtarzano nam: complacency is your worst enemy – spokój ducha to twój największy wróg.
Łatwo można popaść w paranoję, prawda? Ja na początku nie czułam się swobodnie
będąc sama w domu, bo jeszcze nie pracowałam. Do najbliższego sklepu w małym
centrum handlowym było jakieś 600 m wzdłuż drogi, dosłownie na końcu naszej
ulicy, ale wszyscy mi odradzali samotne chodzenie. Któregoś dnia stwierdziłam
jednak, że nie chcę być zamknięta w złotej klatce, bo oszaleję. Wybraliśmy się
więc jednego dnia razem z Timem po południu, zrobiliśmy zakupy, i spokojnie
wróciliśmy do domu. To jest dobra dzielnica domów jednorodzinnych, bezpieczna (stosunkowo), nie
chodzimy po nocach, więc małe są szanse, żeby coś nam się stało. Później
chodziłam sama i wszystko było w porządku. Po prostu wystarczy zachować zdrowy
rozsądek i nie kusić losu. Jednak cieszyło nas, że nasz docelowy dom znajduje
się na osiedlu strzeżonym, bo jednak raźniej i bezpieczniej. A ja postanowiłam
nie ulegać panice i po prostu cieszyć się tym, co tu jest dobre: pogodą,
wspaniałą naturą, jedzeniem, winem i możliwością poznania zupełnie nowego kraju
i kultury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz