poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Druga pocztówka z Afryki Wschodniej: Rwanda - Jezioro Kivu

Pewnie znów wyjdzie bardziej długi list niż pocztówka, ale szkoda by było pominąć wszystkie obserwacje, no i tym razem są też zdjęcia ;-)

Tak się złożyło, że w weekend, w który odwiedzaliśmy Rwandę, miała miejsce impreza zwana Barge Party - czwarta edycja imprezy na statku pływającym po Jeziorze Kivu znajdującym się na granicy z Demokratyczną Republiką Konga. Nie brzmi to jak coś, co organizowaliby Rwandyjczycy, i rzeczywiście jest to wydarzenie głównie dla ekspatów, organizowane również przez nich - w tym roku przez dziewczynę z USA. Jako że znajomi, u których się zatrzymaliśmy, chcieli w tym uczestniczyć, dołączyliśmy do nich, nie wiedząc za bardzo czego się spodziewać. Ale już sam fakt, że do miejscowości Gisenyi leżącej nad jeziorem jest 3 godziny jazdy samochodem sprawił, że cieszyliśmy się na możliwość zobaczenia kawałka kraju. Stolice nigdy nie reprezentują całego państwa, żeby zobaczyć, jak ono tak naprawdę wygląda, trzeba jednak udać się na prowincję, gdzie toczy się życie przeciętnego obywatela.

Rwanda jest bardzo niewielkim krajem, jak już wspominałam w poprzednim wpisie, więc odległości nie są duże - z Kigali do Gisenyi jest 160 km, ale jedzie się ok. 3 godzin. Nie dlatego, że drogi nie są dobre (wręcz przeciwnie, są bardzo przyzwoite), lecz z powodu ciągłych zakrętów i jazdy pod górkę. Wzgórz rzeczywiście jest tysiące, więc prostych odcinków właściwie nie ma. Ruch jest stosunkowo niewielki, ale wystarczy jedna ciężarówka mozolnie wspinająca się do góry, żeby utknąć na jakiś czas. Trudno się wyprzedza, gdy nie widać, czy zza wzgórza nie pruje właśnie w naszą stronę motocykl albo autobus. Nie przeszkadzało mi jednak wolne tempo jazdy, wręcz przeciwnie - dało się przynajmniej popatrzeć na krajobraz. 

Pisałam już, że Rwanda jest krajem bardzo gęsto zaludnionym i każdy skrawek ziemi jest wykorzystany. Terenu płaskiego jest niewiele, więc pozostaje tarasowy sposób uprawy. Jest bardzo zielono, nawet teraz, w porze suchej.








Samego Gisenyi nie miałam okazji zobaczyć, bo tylko przejechaliśmy przez to miasteczko, żeby zdążyć na łódź. Która oczywiście miała godzinne opóźnienie, w końcu obowiązuje czas afrykański ;-)



I gdy tak siedzieliśmy na plaży, czekając na znak, że możemy odpływać, dotarło do mnie, że kilkaset metrów stąd (na zdjęciu powyżej - za statkiem) znajduje się Goma. Jeśli śledzicie czasem wieści z Afryki, zazwyczaj niespecjalnie wesołych, to miasteczko w Demokratycznej Republice Konga pojawia się dość często. Stacjonują tu mianowicie siły pokojowe ONZ i cała masa różnych organizacji pomocowych. W czasie ludobójstwa w Rwandzie Goma stała się głównym miejscem ucieczki dla tysięcy ludzi; szacuje się, że w ciągu dwóch dni granicę w tym miejscu przekroczyło 10-12 tysięcy uchodźców na godzinę. Na kryzys humanitarny nie trzeba było długo czekać, wkrótce wybuchła epidemia cholery i pochłonęła kolejne kilka tysięcy ludzkich istnień. Stosunki między Rwandą a DR Konga są napięte do tej pory. Dość powiedzieć, że linie lotnicze RwandAir latają do wszystkich stolic w regionie oprócz Kinszasy. Żeby się tam dostać, najlepiej polecieć do Brazzaville w Republice Konga i udać się do Kinszasy statkiem, bo leży ona po drugiej stronie rzeki Kongo. 

Ale o Gomie mówiło się też całkiem niedawno, w kontekście kolejnego etapu wojen w Demokratycznej Republice Konga. W 2012 roku miała miejsce tzw. Rebelia M23 pod przywództwem generała Ntagandy, który zbuntował się przeciw rządowi. Interweniowało kongijskie wojsko i ONZ, ostatecznie traktat pokojowy zawarto ponad rok później. Nadal jednak Goma to punkt zapalny dla konfliktu między Hutu a Tutsi.

I tak oto siedzę sobie wśród Rwandyjczyków, czekam na imprezowy statek, na który załadowywane są właśnie skrzynki z piwem, balony i głośniki, a nad głową latają mi samoloty ONZ, ladują w Gomie i stamtąd znów startują. Było to chyba najbardziej surrealistyczne przeżycie podczas całego mojego pobytu w Afryce. Czułam się nie na miejscu, jakbym dokonywała jakiegoś aktu profanacji - kilkanaście minut spaceru stąd toczy się właściwie wojna, a ja mam przed sobą wesoły rejs, jakby nigdy nic... Gdy już znalazłam się na tym statku, okazało się, że wielu uczestników pracuje w Gomie właśnie, m.in. dla misji pokojowej ONZ. Albo w Rwandzie czy Burundi dla jakiejś organizacji charytatywnej, od UNICEFu po małe lokalne NGO. Niełatwa to praca, i wszyscy po prostu potrzebują od czasu do czasu jakiejś odskoczni - doroczna Barge Party wypełnia właśnie tę lukę. Mając na co dzień do czynienia ze skrajnym ubóstwem, chorobami, konfliktami trzeba czasem zrobić coś trochę oderwanego od tej mało radosnej rzeczywistości, żeby nie zwariować. Nie musiałam wypytywać o szczegóły, by zrozumieć, że takie wydarzenie, choć wydaje się nieco kuriozalne w takim miejscu, jest tym ludziom potrzebne dla zachowania zdrowia psychicznego. 

Wszyscy bawili się świetnie, tańczyli i pochłaniali piwo i grillowane mięso razem z nielicznymi Rwandyjczykami i obsługą statku. Oprawę muzyczną zapewniał Holender, w wolnym czasie DJ, który grał typową muzykę klubowo-imprezową, z hitami znanymi z międzynarodowych list przebojów. Przy wsiadaniu na statek wszystkim nam założono nowiutkie kamizelki ratunkowe, które natychmiast po wdrapaniu się na pokład wylądowały na ławkach jako poduszki, bo można się było w nich ugotować. W pewnej chwili, gdy byliśmy już na pełnym jeziorze, dostrzegliśmy zbliżającą się do nas z dużą prędkością łódkę. DJ zawołał do mikrofonu, żebyśmy natychmiast założyli kamizelki. W łódce znajdowało się kilku policjantów z kałasznikowami. Z szerokimi uśmiechami poinformowali nas, że gdybyśmy czegoś potrzebowali, to oni służą pomocą, po czym odpłynęli, pokazując sobie nawzajem co ładniejsze dziewczyny i zupełnie się z tym nie kryjąc. Wszyscy jednak wiedzieli, że ta grzeczność i jowialność to trochę na niby, policja w Rwandzie ingeruje w życie obywateli dość mocno, więc to były bardziej zwiady i ostrzeżenie, żeby niczego głupiego nie robić. Nikt jednak się tym specjalnie nie przejął, choć kamizelki jednak już zostały na większości grzbietów.

Statek trzymał się dość blisko brzegu, więc mogłam poobserwować wioski i niesamowite łodzie rybackie, które można znaleźć tylko na Jeziorze Kivu. 











W oczy rzuca się także platforma wiertnicza. Kivu to tykająca bomba metanowa, gdyby nastąpił wyciek tego gazu, mogłoby zginąć 2 miliony ludzi. Podobne jezioro znajduje się w Kamerunie, eksplozja w 1986 roku zabiła 1700 osób. Rząd Rwandy postanowił wykorzystać potencjał Kivu. Jezioro trzeba "odgazować", żeby uniknąć wybuchu, a przecież z takich zasobów gazu można uzyskać ogromną ilość energii i w ten sposób dostarczyć elektryczność do wielu domostw. Jest to międzynarodowy projekt i nadal potyka się o problemy natury inżynieryjnej, finansowej i biurokratycznej, bo trzeba wziąć pod uwagę fakt, że gaz do jeziora "pompują" okoliczne wulkany, więc jak coś pójdzie nie tak, to ryzyko wielkiego wybuchu jest naprawdę duże... Jednak powoli dopinane są umowy i regulacje, a kolejne platformy mają być zainstalowane w przyszłym roku.



Po w gruncie rzeczy bardzo przyjemnym rejsie nocowaliśmy w pięknie położonym ośrodku Paradis Malahide. Siedzenie na statku w pełnym słońcu przez kilka godzin było jednak dość męczące, więc z radością zaległam na bardzo wygodnym łóżku w okrągłej chatce, osłoniona moskitierą, i zapadłam w sen...

Nie zdążyłam jednak pospać zbyt długo. O godzinie 4:50 obudził mnie śpiew... muezzina. Myślałam, że mi się coś śni - jednak to tęskne wezwanie do modlitwy niosło się po tafli jeziora i było bardzo wyraźne. Okazuje się, że niemal 5% populacji Rwandy to muzułmanie. Jest to dość młoda grupa (pierwszy meczet zbudowano tu w 1913 roku) i była od samego początku marginalizowana, głównie przez administrację belgijską i Kościół katolicki. Obecnie wyznawcy islamu są bardziej aktywni, a muzułmańskie święto Eid al-Fitr jest oficjalnie uznane przez państwo. 

Ledwo muezzin skończył swoje wezwanie, a ja zdążyłam znów przysnąć, gdy obudziły mnie krzyki. Wojskowe. Otóż ulicą, przy której znajduje się hotel, przemaszerował oddział armii kongijskiej, odliczając nieco na chybił trafił po francusku: un, deux, six, huit... Nie wiem tylko, czy szli z Gomy, czy do Gomy, ale w sumie co to za różnica... Najwyraźniej odbywali poranne ćwiczenia. Potem już nie bardzo dało się spać, bo rozpoczął się ptasi koncert. Dźwięki, których nigdy wcześniej nie słyszałam, choć przecież trochę już po Afryce pojeździłam. Ale to inny klimat, inne ptaki... Różnorodność afrykańskiej natury przyprawia czasem o zawrót głowy.

Śniadanie przyszło mi zjeść w bardzo malowniczych okolicznościach przyrody. Towarzystwa dotrzymywały mi zimorodki polujące na ryby oraz piękna jaszczurka agama wygrzewająca się w porannym słońcu.









Spędziłam w Rwandzie zaledwie 4 dni, a przywiozłam tyle wrażeń! Przez kilka dni po powrocie do RPA miałam wrażenie, że wróciłam z jakiejś odległej planety, choć to tylko 4 godziny lotu (albo 6, jeśli, tak jak my, niechcący zarezerwuje się lot powrotny z międzylądowaniem w Lusace w Zambii...) Cieszę się na myśl, że będę mogła poznać ten kraj lepiej już od przyszłego roku!

2 komentarze:

  1. Rwanda ma w sobie coś fascynującego, swego czasu pochłaniałam o niej wszystkie książki jakie wpadły mi w ręce (fakt, że większość skupiała się na ludobójstwie, ale trafiałam też na inne). Zazdroszczę takiej podróży! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To zupełnie tak, jak ja, mam dość pokaźną kolekcję książek o Rwandzie! :-) Cieszę się, że dane mi było tam pojechać, bo ten kraj ma do zaoferowania dużo więcej, niż tylko smutne opowieści...

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...