poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Pierwsza pocztówka z Afryki Wschodniej: Rwanda - Kigali

Do Rwandy zawsze miałam słabość. Kraj tysiąca wzgórz. Przeczytałam sporo książek na jego temat i wszystkie oczywiście koncentrowały się wokół ludobójstwa w 1994 roku. Rwanda kojarzy się jeszcze z gorylami górskimi, i to chyba tyle - a mnie zawsze zastanawiało, jak tam naprawdę jest, bo od tragedii ludobójstwa jednak minęło ponad 20 lat, a w mediach o Rwandzie właściwie nie słychać. Nawet o gorylach bardziej się mówi kontekście konfliktu w Demokratycznej Republice Konga, bo to tam są one najbardziej zagrożone. No i tak się złożyło, że Rwanda będzie moim domem od przyszłego roku. Poleciałam więc z T. na długi weekend zrobić rekonesans, zobaczyć, czego się możemy spodziewać.

Z Johannesburga do Kigali leci się 4 godziny. Narodowe linie Rwandy RwandAir mają przyzwoite samoloty i dobrą opinię. Rzeczywiście, lot był punktualny, obsługa bardzo przyjemna, jedzenie w porządku, a pilot był Szkotem ;-) Lotnisko w stolicy Rwandy jest niewielkie, ale funkcjonalne. Przez kontrolę paszportową przeszliśmy bez problemu, a czekając na bagaż byliśmy świadkami, jak obsługa lotniska bezceremonialnie wprowadza w życie jedno z najciekawszych praw, z jakim się zetknęłam: zakaz wwożenia plastikowych torebek. Słyszałam o tym już jakiś czas temu, ale byłam ciekawa, czy rzeczywiście tak jest, czy tylko na papierze. Spotkałam w ostatnich latach wiele osób, które wspominały swoje wizyty w Rwandzie bardzo pozytywnie i wszyscy zaznaczali, jak tam jest czysto, zwłaszcza jak się podróżuje po regionie i wjeżdża do tego kraju samochodem z któregoś z krajów sąsiednich. Od razu wiadomo, że jest się w Rwandzie, bo na ulicach czy trawnikach nie ma nawet najmniejszego papierka, a drogi są asfaltowe i bez dziur. Na lotnisku grupka trochę jednak zaskoczonych turystów wypakowywała pospiesznie zakupione w strefie bezcłowej w Johannesburgu wina i książki, by oddać plastikową torbę. Nie jestem tylko pewna, co się potem z tym skonfiskowanym plastikiem dzieje, ale na pewno kiedyś się dowiem :-)


Lotnisko w Kigali
Rwanda to państwo wielkości Macedonii, bez dostępu do morza, ale za to na granicy z DR Konga znajduje się wielkie Jezioro Kivu (o którym w następnym wpisie). W stolicy Kigali mieszka ok. miliona ludzi. Populacja kraju to nieco ponad 11 milionów dusz, co przy niewielkich rozmiarach czyni Rwandę obszarem bardzo gęsto zaludnionym - ponad 400 osób na km2 (28 miejsce na świecie; dla porównania - w Polsce to 123 osoby). Widać to bardzo dobrze, bo każdy najmniejszy skrawek każdego wzgórza jest zaorany albo zarośnięty bananowcami. Niestety nie mam zdjęć z Kigali, bo je niechcący skasowałam... Będziecie więc musieli uruchomić wyobraźnię ;-)

W tej chwili panuje pora sucha, więc Kigali jest trochę zakurzone, a trawa zbrązowiała. Przy temperaturze ok. 25 stopni nie jest to jednak szczególnie uciążliwe. Rwanda to nie tropiki, stolica leży na wysokości 1500 m n.p.m., podobnie jak Pretoria, więc nawet w porze deszczowej nie jest tu nieznośnie wilgotno. Klimat Rwandy jest więc przyjemny, temperatura przez cały rok jest mniej więcej taka sama. 

Rzeczywiście nie udało mi się zauważyć żadnego śmiecia na ulicach. Skąd takie zdyscyplinowanie obywateli? A stąd, że prezydent Paul Kagame trzyma wszystkich krótko. Znajoma wyprowadziła kiedyś psa, który postanowił załatwić potrzebę numer dwa na trawniku. W okamgnieniu pojawił się policjant z kałachem, by dopilnować, że nic z psich odchodów nie zostanie, i przy okazji zrugać właścicielkę, że nie upilnowała zwierzęcia w porę. W każdą sobotę panie w białych gumowych rękawiczkach wychodzą na ulice miast i ze śpiewem na ustach przeczesują chodniki i trawniki w poszukiwaniu papierków czy gum do żucia. Pod względem politycznym Republika Rwandy to ciekawy twór - coś w rodzaju ukrytej dyktatury, gdzie na pozór jest demokracja, ale w rzeczywistości prezydent ma wszystko i wszystkich w garści. Wielu poczytuje mu to za wielką zaletę, bo dzięki takiej polityce udało mu się opanować kraj po ludobójstwie i stworzyć pojęcie Rwandyjczyka. Jakby zapytać przypadkowego człowieka, czy jest Hutu, czy Tutsi, to odpowie, że jest Rwandyjczykiem. W sytuacji, gdy musisz żyć nadal obok ludzi, którzy zasiekli maczetą twoją rodzinę, trzeba chyba coś w sobie zablokować, by przetrwać i nie pałać ciągłą żadzą zemsty... 

Nie chcę się jednak rozpisywać na razie o polityce, bo to temat rzeka i będę go zgłębiać, jak już tam zamieszkam (i stworzę nowy blog). Wracając więc do Kigali - miasto jest oczywiście zbudowane na wzgórzach i nie jest szczególnie piękne, ale też nie odstrasza. Ta czystość i porządek na pewno pomagają. Wszechobecne są tzw. moto - małe motocykle, które stanowią główny transport publiczny. Autobusy i minibusy też są, ale moto to najtańsza i najszybsza opcja. Niektóre z tych pojazdów wprawdzie wyglądają, jakby miały się zaraz rozlecieć, ale póki jeżdżą, to jeżdżą, i nikt się nie czepia. Najlepiej jednak mieć własny kask, bo choć każdy kierowca ma zapasowy dla klienta, nie wiadomo, jak długo jest w użyciu i na czyjej głowie wcześniej się znajdował... Kultura jazdy w Rwandzie jest mniej więcej taka, jak na całym kontynencie: jak jest miejsce, to się wpychamy, a jak nie ma, to też się wpychamy, tylko przy okazji trąbimy. Kierowcy nie zważają na przejścia dla pieszych, a piesi zdają się nie widzieć pędzących samochodów i przechodzą tam, gdzie im najwygodniej. Na szczęście nigdzie nie da się rozwinąć dużej prędkości, bo nawet jak jedzie się z górki, to zaraz jest pod górkę, plus zakręty, bo jednak jakoś trzeba te wszystkie wzgórza objechać. Mapa Kigali wygląda trochę jak przekrój pnia drzewa, drogi wiją się i tworzą okręgi, rzadko się przecinając.

W stolicy zderzają się dwie rzeczywistości: afrykańska i zachodnia. Supermarkety są, ale to, co w nich znajdziemy, to trochę loteria. Rwanda to kraj rolniczy, nie ma tu przemysłu ani naturalnych surowców, więc większość towarów jest importowana - ceny w związku z tym są wręcz londyńskie. W jednym z większych supermarketów w Kigali obok stoiska z mięsem, głównie smętnie wyglądającymi królikami i kurczakami, stoi na przykład wieszak z męskimi bokserkami, a obok niego skrzynki z butelkami Coca Coli. Nie jestem pewna, jaka za tym stała logika ;-) Jak ktoś bardzo lubi sery, to w Rwandzie będzie cierpiał. Lokalne wyroby niestety nie są specjalnie zjadliwe, a dostępność serów zagranicznych jest niewielka i są bardzo drogie. Wina z RPA i Europy można kupić, ale dostępne są tylko te najsłabsze (i głównie słodkie) i kosztują majątek. Ale za to można dostać na przykład różne gatunki bananów, w tym takie, z których robi się wielkie frytki, bo nie są słodkie :-) No i lokalne piwa są całkiem przyzwoite, a ciemne piwo o pięknej nazwie Virunga Mist smakuje naprawdę nieźle. Wino bananowe produkowane przez zakonnice okazało się również zaskakująco zdatne do picia - smakuje trochę jak sherry, trochę jak port, choć chwilę po spożyciu pojawia się w ustach posmak bananów ;-)

Jako że Chińczycy ostro inwestują na całym kontynencie afrykańskim, niemal wszystkie nowe budynki i te będące w budowie (a w Kigali placów budowy jest sporo) to właśnie chińskie dzieła. Koszt takich budów jest stosunkowo niewielki, tempo powstawania nowych domów szybkie, więc pewnie w przyszłym roku nie poznam stolicy Rwandy, bo to, co obecnie jest szkieletem lub dziurą w ziemi, będzie już apartamentowcem. Inny chiński akcent to absolutnie niewiarygodny dwupoziomowy sklep, w którym wszystko jest Made in China. Można tu dostać właściwie wszystko, od wszelakich wyrobów plastikowych (ale nadal pakowanych w papierowe torby przy kasie) jak miski, pudełka do przechowywania żywności, poidła dla kurczaków czy gigantyczne sztuczne kwiaty, poprzez ryż, suszone algi i całą gamę chińskich specjałów (w tym wielkie i oczywiście plastikowe baniaki jakiegoś spirytusu, który wyglądał na napój śmiercionośny), aż po meble, buty, zasłony, i diabli wiedzą, co jeszcze. Aha, na przykład wspomniane już wino bananowe oraz importowane wina z Francji czy RPA, różne dziwne wódki, tequile, whisky itd. Te półki z alkoholami znajdowały się, rzecz jasna, w zupełnie przypadkowym miejscu, gdzieś pomiędzy trocinami a plastikowymi wiadrami. Można w tym sklepie na pewno znaleźć różne skarby, jak się dobrze poszuka ;-)

Do tego wszystkiego dochodzą kawiarnie i restauracje, które mogłyby znajdować się w Paryżu czy Brukseli. Choć Rwanda mocno wyparła się swojego frankofońskiego kolonialnego dziedzictwa w sferze rządowej (dołączyła w Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, choć brytyjską kolonią nigdy nie była, i zmieniła język urzędowy na angielski), to porządne croissanty można dostać bez problemu. Modne kawiarnie i bistro wyrastają jak grzyby po deszczu, a prowadzone są głównie przez ekspatów, którzy jednak zatrudniają Rwandyjczyków i w ten sposób wprowadzają ich w świat zachodniego kapitalizmu. Odwiedziłam kilka takich miejsc i muszę przyznać, że było to bardzo pozytywne doświadczenie. Koncepcja własnego biznesu to nadal novum w Rwandzie, choć do kraju wracają także wykształceni na Zachodzie młodzi przedsiębiorcy, którzy angażują się w nowe projekty i zakładają różnego rodzaju start-upy. Rwanda ma ambicje zostać Singapurem Afryki. Jako że nie ma tu żadnych surowców i przemysłu, rząd postanowił zainwestować w technologie. I tak dzięki światłowodom internet jest tu 9 razy szybszy, niż w dużo bardziej rozwiniętej RPA (sprawdzone przy pomocy jakiejś magicznej aplikacji na iPadzie). Głównie dlatego, że do Rwandy dotarło już 4G. W związku z tym w kawiarniach znajdziemy ludzi pracujących na laptopach, ewentualnie siedzą oni ze swoimi Macami w jednych z kilku centrów coworkingu. Wprawdzie zdecydowana większość z nich to biali ekspaci pracujący dla którejś z licznych organizacji pozarządowych, wolontariusze czy biznesmeni, ale intencją jest wprowadzić w ten świat Rwandyjczyków. 

Z pocztówki zrobił się przydługi list, więc na koniec jeszcze jedna obserwacja: mieszkańcy Rwandy nazywani są przez sąsiednie kraje smutnym narodem. Rzeczywiście, są dużo poważniejsi i bardziej stonowani, niż Afrykańczycy z innych krajów. Mało się uśmiechają, nie podnoszą głosu, robią swoje i nie wchodzą w zbędne rozmowy. Na białych, czyli muzungu, nie zwracają specjalnej uwagi (poza Kigali, w drodze nad Jezioro Kivu, wzbudzaliśmy nieco większe zainteresowanie, zwłaszcza że jeden kolega miał problemy żołądkowe i musiał co jakiś wyskakiwać z samochodu w krzaki; ludzie przerywali wtedy pracę czy spacer, by sobie na niego w milczeniu popatrzeć). To może nie brzmi zbyt zachęcająco, ale jednak nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo. Czułam się w Kigali bardzo bezpiecznie, Rwanda to zresztą obecnie chyba najbezpieczniejszy kraj Afryki. Wieczorem mogłam bez problemu iść pieszo do restauracji oddalonej o 15 minut spaceru, nikt mi nie zawracał głowy. 

W kolejnym wpisie będzie o wycieczce nad Jezioro Kivu - i będą też zdjęcia! ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...