czwartek, 18 lipca 2013

The rainbow nation

RPA to faktycznie "tęczowy naród" - wystarczy powiedzieć, że jest tu 11 oficjalnych języków! Największą grupę stanowią Zulusi, ok. 22% populacji posługuje się isiZulu jako pierwszym językiem. Kolejne to isiXhosa, Afrikaans i angielski. A poza tym jeszcze Sestwana, Sesotho, isiNdebele, Tshivenda, Xitsonga, Sepedi, oraz SiSwati. Wszystkie mają równy status. Nie spotkałam jeszcze Południowoafrykańczyka, który mówiłby tylko w jednym języku, praktycznie wszyscy są przynajmniej dwujęzyczni. Znam osoby, które biegle mówią we wszystkich oficjalnych językach! Angielski, którym jako pierwszym posługuje się zaledwie 9% populacji, jest jednak głównym językiem komunikacji. Nie oznacza to jednak, że mówią nim wszyscy, ale jednak większość go zna w jakimś stopniu. Ogólnie znając angielski można się bez problemów porozumieć.

Jak już jesteśmy przy językach, to parę słów o samym społeczeństwie. Mowiąc trochę brutalnie - ludzie dzielą się na czarnych, białych i Kolorowych. Czarni między sobą dzielą się z kolei na wiele niezależnych ludów o własnej, bogatej historii (o Zulusach słyszeli chyba wszyscy). Biali to albo Afrykanerzy, czyli potomkowie holenderskich kolonizatorów, dla których pierwszym językiem jest Afrikaans, albo potomkowie innych Europejczyków, którzy mówią po angielsku. No i Kolorowi - wielką literą, bo Coloured to jest nazwa własna i nie ma zabarwienia negatywnego. Niezwykle barwna i skomplikowana grupa, podobno najbardziej rasowo wymieszana na świecie. Od XVII w. ludy Khoisan (m.in. Buszmeni) mieszały się z Burami (czyli potomkami holenderskich i flamandzkich osadników) i innymi Europejczykami, z ludami azjatyckimi (Indonezyjczycy, Malajowie, Hindusi, itd.), z przybyszami z Afryki Zachodniej, Madagaskaru, Mozambiku, Mauritiusa... Dla większości Kolorowych pierwszym językiem jest Afrikaans. W Western Cape, czyli zachodniej prowincji RPA (tam, gdzie Kapsztad), jest na przykład spora populacja tzw. Cape Coloureds. Mówią w Afrikaans i/lub po angielsku, lub swoim dialektem zwanym Kaapse Afrikaans. Skąd się wzięli? Z wymieszania ludów Khoisan z niewolnikami regionu Oceanu Indyjskiego (sprowadzanymi przez Holendrów z Holenderskich Indii Wschodnich), no i z Europejczykami. 

Na co dzień miewam dość zabawne sytuacje językowe. Przez kilka tygodni zgłębiałam tajniki podstaw isiZulu, który łatwym językiem nie jest. Przede wszystkim dzięki mlaskom, czyli kliknięciom językiem. W isiZulu (przy okazji - "isi" oznacza język, samo Zulu oznaczałoby narodowość) mlaski są trzy, i w sumie nie są aż tak trudne do wymówienia, ale kiedy trzeba je wcisnąć w środek zdania, to już różnie bywa :-) Ogólnie mam wrażenie, że nam, Europejczykom, mlaski wychodzą jakoś nosowo, podczas gdy u Afrykańczyków brzmią tak ładnie i oddzielnie od innych głosek. Mała próbka:

https://www.youtube.com/watch?v=IIqKZo0NSN8

W Pretorii jednak Zulusów wielu nie ma (jest ich dużo więcej w Johannesburgu), przeważają Tswana i Sotho. Ale ci zazwyczaj i tak rozumieją inne języki, więc czasami próbuję z tym moim isiZulu. W 9 przypadkach na 10 trafiam jednak na przedstawiciela innego ludu, choć i tak odpowiadają ze śmiechem na moje powitania. Ludzie tu doceniają, gdy ktoś stara się mówić w ich języku, a nawet jeśli to nie ich język, to i tak odpowiadają. Zdarza się jednak, że moje wysiłki lingwistyczne spotyka puste spojrzenie i moment zawahania - po chwili okazuje się, że mój rozmówca nie rozumie, bo jest z Zimbabwe, Mozambiku, Malawi, Nigerii czy Kongo... RPA to w dalszym ciągu dla wielu ziemia obiecana, w porównaniu z innymi krajami Afryki jest jednak gospodarczą potęgą i kusi. Niewielu jednak udaje się przebić, choć nawet praca na parkingu, stacji benzynowej czy w restauracji to więcej, niż niejednemu imigrantowi udało się dokonać we własnym kraju. Rozmawiałam kiedyś z kelnerem w restauracji greckiej w Jeffrey's Bay, mekce surferów nazywanej potocznie Jay Bay. Pochodził z Malawi i zamierzał wracać do kraju, bo po śmierci prezydenta Bingu nowa władza z Joyce Bandą na czele daje duże nadzieje. Ale zaraz zastrzegł, że nie spodziewa się jednak cudów i będzie gotowy znów porzucić rodzinę na kilka miesięcy lub lat, by móc tu pracować i wysyłać im pieniądze.

Wracając do Zulu, czasami reakcje na nasze próby komunikacji w tym języku są zgoła inne. Mamy w pobliżu salon fryzjerski, do którego chodzą właściwie wszyscy mieszkańcy osiedla, bo blisko i całkiem profesjonalnie. Wszyscy fryzjerzy to Afrykanerzy, cały czas rozmawiają w Afrikaans. Oczywiście pozostała obsługa, czyli panie, które myją włosy i sprzątają, jest czarna... To stały element w tym kraju, w obsłudze pracują prawie wyłącznie czarnoskórzy. Kiedyś Tim poszedł na strzyżenie do Natalie, skądinąd przesympatycznej dziewczyny. Ja też do niej chodzę, wiem, że mieszkała kilka lat w Londynie, więc można by się spodziewać bardziej otwartej głowy. Zapytała Tima, czy uczy się Afrikaans. Odpowiedział, że na razie nie, ale próbuje sił z isiZulu. - O, a dlaczego?! - spytała Natalie ze szczerym zdziwieniem. - Eee, no przecież prawie 1/4 populacji mówi w tym języku, a i spory procent pozostałych go zna w jakimś stopniu... - powiedział Tim. - Hm, no chyba, że chcesz gadać z NIMI - odparła Natalie z lekką nutką pogardy w głosie. No i tu mamy przykład wspomnianej już wcześniej mentalności Afrykanerów w Pretorii (i nie tylko). Inna fryzjerka powiedziała kiedyś Timowi, że w tym kraju nigdy nie będzie porządku "dopóki te lepkie czarne rączki są wszędzie". Zaznaczam, że obie panie są młode, chyba nie mają jeszcze trzydziestki. Na początku strasznie mnie takie komentarze bulwersowały, ale z czasem zaczęłam też próbować rozumieć tych ludzi. Przeszłość tego kraju, tak jeszcze żywa w pamięci ludzi, jest pełna przemocy i nienawiści. Może i nie było tu typowej afrykańskiej dyktatury, a era apartheidu zakończyła się względnie pokojowo (prezydent de Klerk i Mandela porozumieli się w tej kwestii i niepotrzebna była wojna), ale w umysłach ludzi wspomnienia są nadal bardzo wyraźne. Wielu białych doświadczyło tu także różnych potworności, wielu przecież też cierpiało w tym systemie. Nie chcę bronić rasistowskich postaw, ale próbuję zrozumieć, skąd się biorą. Gdy dowiaduję się, że czyjaś matka czy ciotka została brutalnie zgwałcona i pobita przez grupę czarnoskórych bandytów, to jestem sobie w stanie wyobrazić, że uczucia jej rodziny do Afrykańczyków mogą być do tej pory wrogie. Łatwo jest wrzucić wszystkich do jednego worka...

Ale żeby nie kończyć aż tak ponuro, to wspomnę jeszcze o imigrantach z Zimbabwe. Jak łatwo się domyślić, jest ich sporo, bo Mugabe w dalszym ciągu uparcie pcha kraj ku kompletnej ruinie. Różnie tu sobie radzą, ale ci, których znam, to niezwykłe osobowości. Młodzi, dobrze wykształceni ludzie, bardzo ambitni i pracowici. Niektórzy mieszkają w RPA już wiele lat, bo przyjechali tu już ich rodzice, inni są od niedawna, ale większość wygłasza podobną opinię: jak Bob wreszcie umrze, chcą wrócić do Zimbabwe i odbudowywać państwo. Ich zdobyta za granicą wiedza i doświadczenie dają duże nadzieje na to, że ten piękny kraj znów będzie się rozwijać i przyciągać turystów (nie tylko do Wodospadów Wiktorii) i inwestycje. Oby!

Imini emnandi kuwe Madiba!

Dziś urodziny Nelsona Mandeli, kończy 95 lat. Jak wszystkim wiadomo, nie najlepiej się miewa, choć media donoszą dzisiaj, że jego stan znacznie się poprawił i możliwe, że niedługo wróci do domu. Jego córka powiedziała, że wczoraj wieczorem oglądał sobie telewizję ze słuchawkami w uszach i przywitał ją tym słynnym szerokim uśmiechem :-)

Madiba, bo tak brzmi jego klanowy przydomek, to symbol RPA i walki z apartheidem. Stanowi też jedno z niewielu pozytywnych skojarzeń, jakie przeciętny człowiek ma z tym krajem (bo z doświadczenia wiem, że zdecydowanej większości RPA kojarzy się z AIDS i przemocą, a trochę bardziej przyjemnie - z diamentami i safari). Mandela jest szanowany przez wszystkich mieszkańców kraju bez względu na kolor skóry i pochodzenie. Od 2008 roku (gdy w Londynie świętowano jego 90. urodziny) 18 lipca to Dzień Mandeli. Idea jest prosta: upamiętnić 67 lat jego walki o sprawiedliwość poprzez 67 minut pracy społecznej. W całym kraju ludzie angażują się w różnego rodzaju pomoc: zbieranie darów, czytanie książek dzieciom w sierocińcach i szkołach, odnawianie budynków - cokolwiek wspomoże lokalną społeczność czy wybraną organizację charytatywną. Ludzie działają zarówno w pojedynkę, jak i w zorganizowanych akcjach, również przez zakłady pracy. W tym roku na przykład motocykliści z Botswany (Botswana Bikers) połączyli siły z południowoafrykańską firmą ubezpieczeniową dla kobiet 1st for Women, aby zwrócić uwagę na problem przemocy wobec kobiet w Botswanie. Odwiedzili jedną z ofiar, którą zazdrosny południowoafrykański kochanek oblał parafiną i podpalił. Kobieta odniosła ciężkie obrażenia, nie jest w stanie wrócić do pracy, a od rządu Botswany nie otrzymała żadnego wsparcia. Motocykliści z tego kraju wraz z kolegami z RPA odnowili jej dom i ogródek, a firma ubezpieczeniowa podłączyła bieżącą wodę. Więcej o tym tutaj: http://www.mandeladay.com/news/entry/bikers-for-mandela-day-focus-on-gender-based-violence-in-botswana

A tu z kolei mamy przykładową listę wydarzeń w całym kraju i na świecie. Dziś rano o 8:00 dzieci we wszystkich szkołach odśpiewały Happy birthday i pomodliły się za zdrowie Taty (Tata w isiXhosa oznacza "ojciec"; w wersji Happy birthday dla Mandeli jest oddzielna zwrotka "We love you Tata"). Oprócz tego w kościele w prowincji Kwa-Zulu Natal dzwony uderzą 95 razy, a klub piłkarski AmaZulu ponownie podejmie Manchester City (który zresztą poprzedni mecz przegrał 0:2!). W Brakpan w prowincji Gauteng upieczone zostanie ogromne ciasto, premier prowincji North-West zasadzi drzewka i położy pierwsze cegły w miejscu nowego osiedla, z Trynidadu i Tobago przyjedzie 67 nowych tornistrów dla dzieci, a na Filipinach organizacja Childhope Asia zabierze 50 (choć czemu nie 67 bądź 95...? ;-)) dzieci ulicy na wycieczkę do stacji telewizyjnej. I tak dalej :-) http://www.timeslive.co.za/news/2013/07/18/67-moments-for-madiba

Pozostaje mi więc przyłączyć się do życzeń! A tytuł postu jest właśnie w isiXhosa, języku Mandeli :-)

środa, 17 lipca 2013

Parę słów o Pretorii


Pretoria znana jest jako Jacaranda city, ze względu na ogromną liczbę tych pięknie kwitnących drzew. Po polsku nazywają się po prostu jakaranda. Kwitną w październiku i wtedy całe miasto ma kolor liliow-różowy. Podobno jest w mieście ulica, na której rosną jakarandy o białych kwiatach, muszę ją znaleźć w tym roku! A tak wyglądały ulice w roku ubiegłym:






Pretoria jest jedną z trzech oficjalnych stolic RPA, tą administracyjną (Kapsztad jest stolicą legislacyjną, tam też ma siedzibę parlament, a Bloemfontein sądowniczą. Mówi się też czasem, że Johannesburg jest czwartą stolicą - biznesową). Mieszczą się tu wszystkie ambasady, tu urzęduje prezydent, są wszystkie ministerstwa, słowem: miasto urzędników. I choć w związku z tym jest bardzo międzynarodowo, to nie jest to najbardziej ekscytujące miejsce, a wręcz raczej nudnawe. "Urzędnik" nie brzmi w końcu specjalnie rozrywkowo ;-) Ogólnie jest to bardzo ładnie położone miasto, bardzo zielone. Jak dla mnie wygląda raczej jak zbiór małych miasteczek, bo choć jest tu centrum, tzw. CBD (Central Business District), to nie ma ono nic wspólnego z europejskim rozumieniem tego słowa. CBD jest we wszystkich dużych miastach, mieszczą się tam zazwyczaj wyłącznie biura i po godzinach pracy nie dzieje się absolutnie nic. W Pretorii wręcz mówiono nam od początku, żeby się do CBD nie zapuszczać po zmroku, bo wtedy kręcą się tam różne typy spod ciemnej gwiazdy.

Życie towarzyskie w tym mieście obraca się więc głównie wokół imprez domowych, a przede wszystkim wokół grillowania. Tu nazywa się to braai (z Afrikaans – o językach jeszcze będę pisać) i jest to rozrywka głównie białych mieszkańców. Grilluje się wszystko, a mięso jest tu dużo tańsze, niż w Polsce (zwłaszcza wołowina i jagnięcina). Południowoafrykańczycy to mięsożercy, jakich mało. Oprócz typowych mięs je się także strusie (bardzo smaczne, chude i, o dziwo, czerwone mięso!), wszelkiego rodzaju antylopy, zdarzają się też na przykład gulasze z guźca. Na wybrzeżu oczywiście jest też mnóstwo ryb i owoców morza, ale do Pretorii docierają zazwyczaj w formie mrożonej, więc nie zawsze jest to najlepszy wybór. Jako że pogoda na grillowanie jest dobra właściwie przez cały rok, tak zazwyczaj spędza się weekendy. Ludzie umawiają się też na braai poza miastem, wiele pobliskich rezerwatów przyrody ma specjalne stanowiska i spokojnie można smażyć mięsiwo.

Pretoria to jednak też miasto uniwersyteckie. Znajduje się tu University of Pretoria, największy na całym kontynencie University of South Africa (specjalizujący się wyłącznie w nauczaniu na odległość), Tshwane University of Technology (Tshwane /wym. tsłane/ to obecna nazwa Pretorii, ale obejmuje również całą aglomerację aż po Johannesburg), a także szkoły prywatne. Ogólnie to kilkadziesiąt tysięcy studentów. A miejsc do imprezowania niespecjalnie dużo - właściwie są tylko dwa takie punkty na terenie miasta, przy centrach handlowych, gdzie są skupiska barów i klubów. No i albo polega się na taksówkach (których jest bardzo mało), albo jedzie się samochodem. Niestety nie wiem, jak rzeczywiście wygląda życie studenta w Pretorii (na pierwszy rzut oka dość marnie, po 22 miasto jest kompletnie wymarłe), ale jeśli uda mi się kiedyś dowiedzieć, to się podzielę :-)

Dobrze mi się tu mieszka, choć musiałam się przyzwyczaić do zupełnie innego trybu życia. Nie można sobie ot, tak, wyjść z domu po bułki. Najbliższe mini centrum handlowe (oni tu uwielbiają tzw. shopping malls!) jest jakiś kilometr od domu, ale i tak najlepiej pojechać samochodem. Trochę jak w USA ;-) A tak serio - na pierwszy rzut oka wiele okolic w Pretorii mogłoby uchodzić za Stany: domy z ogrodami i basenami, przystrzyżone trawniki, ładne samochody... Tylko po chwili zauważa się też ogrodzenia pod napięciem, a na każdej bramie wisi plakietka z informacją, która firma ochroniarska przyjedzie z bronią, gdy zawyje alarm.

I ostatnia uwaga na temat Pretorii - jest to miasto nadal dość "białe" i Afrykanerskie, czyli większość białej populacji miasta posługuje się Afrikaans jako pierwszym językiem. W sklepie czy restauracji bardzo często jestem witana w Afrikaans ze względu na kolor skóry. Mentalność Afrykanerów (nie tylko w Pretorii) też jest ciekawa, bo zostało tu sporo myślenia z czasów apartheidu, przecież wcale nieodległych. Ale to już trochę inna bajka...

Pierwsze wrażenia



Przylecieliśmy 17 lutego 2012, ok. 9 rano. W Warszawie zima nie była aż tak straszna,  jak w poprzednim roku, ale ja zimna tak czy owak nie lubię, śniegi i mrozy mogłyby dla mnie nie istnieć. Polecieliśmy najpierw do Londynu na 3 dni, pozałatwiać różne formalności (to mój partner Tim, który jest Brytyjczykiem) oraz spotkać się z psiapsiółkami (to ja). Londyńska zima była cieplejsza i bardziej mokra. A w Johannesburgu końcówka lata, gorąco i trochę duszno. Mieszkamy w Pretorii, ale lotnisko jest w Johannesburgu właśnie, ok. 40 minut jazdy (jak nie ma jakiegoś wypadku i w związku z tym wielkiego korka). Na szczęście nie było. Na początek dostaliśmy dom w ładnej dzielnicy Waterkloof Ridge, ale sam dom niestety specjalnie ładny nie był. Po prostu oprócz kuchni nic nie było w nim zmieniane od jakichś 30 lat. Boazeria na suficie (sic!), z niego zwisające stare wentylatory, paskudne bure dywany... Dobrze, że choć ogród przyjemny i bardzo duży. Zresztą o tym, że będziemy w nim mieszkać przez jakiś czas, dowiedzieliśmy się dopiero w Londynie. Nasze mieszkanie tranzytowe na osiedlu strzeżonym (na którym też znajduje się nasz docelowy dom) nie było jednak gotowe na czas. No cóż, dobrze, że w ogóle znaleziono nam jakieś lokum! Ledwo zdążyliśmy się odświeżyć i przebrać, pojawił się pan z pracy Tima, by nam opowiedzieć o kwestiach bezpieczeństwa. Faktycznie dom jak twierdza: na ogrodzeniu dodatkowy płot pod napięciem, kraty w oknach, kamery, alarmy, i pełno kluczy:






  

Muszę przyznać, że byliśmy nieco oszołomieni, zwłaszcza że nocny lot trwający 11 godzin nie był zbyt wygodny. Sporo turbulencji, nie bardzo gwałtownych, ale dość częstych, więc nie dało się pospać. W dodatku ktoś tych turbulencji nie wytrzymał żołądkowo i kwaśny zapach wymiocin niespecjalnie umilał lot. A tu od razu na dzień dobry 40-minutowy wykład o bezpieczeństwie, zagrożeniach, i instruktaż, który klucz do czego. Do tego przyjechała pani z firmy ochroniarskiej, która ma pod opieką nasz dom, i też nas dokładnie przeszkoliła z włączania i wyłączania alarmów. Kiedy oboje sobie wreszcie poszli, mieliśmy jakąś godzinę na odsapnięcie, bo potem przyjechał szef Tima, żeby nas zabrać do biura, bo akurat było spotkanie dla wszystkich pracowników, więc dobra okazja, żebyśmy już kogoś poznali. Zamknięcie domu zajęło nam 15 minut, bo jednak się pogubiliśmy w tych kluczach. 

Po spotkaniu i poznaniu kilkunastu osób, których imion w większości i tak nie zapamiętaliśmy, John (szef Tima) zabrał nas na zakupy. Tu nie da się poruszać inaczej niż samochodem, bo transport publiczny nie istnieje. To znaczy - w pewniej formie istnieje, jak się później przekonałam, ale nie dla nas, białych obcokrajowców. Pewną część Pretorii obsługują normalne autobusy miejskie, ale od razu nam powiedziano, żeby broń Boże z nich nie korzystać. Są stare, zdezelowane, a kierowcy jeżdżą jak wariaci, więc jest to po prostu niebezpieczne. Inna sprawa, że nie obsługują tej części miasta, która nas interesuje. Poza tym funkcjonują taksówki w postaci minibusów, ale z nich korzystają jedynie czarni mieszkańcy, głównie mieszkający na obrzeżach miasta albo i dalej. Faktycznie jak dotąd nie widziałam w nich nigdy białego człowieka. Są one chyba jeszcze bardziej niebezpieczne od autobusów, bo kierowcy pędzą jak szaleni, jeżdżą poboczem, i w ogóle łamią wiele reguł ruchu drogowego. Tak więc musieliśmy jak najprędzej zaopatrzyć się w samochód. Tu najlepiej mieć coś dużego, z napędem na 4 koła, żeby swobodnie jeździć na safari. Drogi w RPA są dobre, a w prowincji Gauteng, w której mieszkamy, są wręcz rewelacyjne. Piękne wielopasmowe autostrady, głównie pobudowane na mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2010 roku. Natomiast jeśli chodzi o styl jazdy, to wszyscy Brytyjczycy od razu nas uprzedzali, jak tu strasznie ludzie jeżdżą. Tyle że my przyjechaliśmy przecież z Polski, więc prawdę mówiąc różnicy wielkiej nie widzę. Poza tym, że drogi są tu dużo lepsze, to "kultura" jazdy jest bardzo podobna: wszyscy jadą tak, jakby na drodze byli sami i nie interesowało ich, że ktoś inny też korzysta. I oczywiście nie trzymają się specjalnie ograniczeń prędkości. Liczba wypadków drogowych rocznie jest tu bardzo wysoka, więc czasem się zastanawiam, czy zwalanie w Polsce winy za wypadki na złe drogi jest w pełni uzasadnione... W każdym razie dla mnie najważniejsze było przyzwyczajenie się do ruchu lewostronnego. A zakupy - nic specjalnego. Tu wszędzie są supermarkety sieci Spar i jest tam wszystko, czego człowiek potrzebuje. Zaopatrzenie w ogóle nie różni się od zachodnich marketów, a cenowo też jest rozsądnie. Ceny porównywalne do tych w Polsce.

W pierwszych tygodniach pobytu mieliśmy też obowiązkowy kurs na temat bezpieczeństwa w domu i w samochodzie. Jowialny pan, który kurs prowadził, zaserwował nam imponującą dawkę statystyk i mrożących krew w żyłach historii. W skali kraju 50% przestępstw ma miejsce właśnie w prowincji Gauteng, głównie w Johannesburgu, ale Pretoria mu dorównuje w kwestiach tzw. "home invasions" oraz "smash & grab". To pierwsze to nie zwykłe włamania. Są różne scenariusze, ale zazwyczaj włamywacze czekają na właściciela w domu, bo tu kosztowności i pieniądze trzyma się w sejfach. Tak więc wraca człowiek do domu z pracy, i po wejściu trafia na przykład od razu na wycelowaną w siebie broń. W takiej sytuacji absolutnie nie wolno negocjować, tylko spełniać wszystkie polecenia bandytów i nie patrzeć im w oczy. To są zwykle młodzi czarni chłopcy, czasami nowicjusze, więc jak stracą rezon, to po prostu strzelają. "Smash & grab" to popularna forma napadania na samochody: wyskakuje z krzaków kilku panów, rozbijają szybę, cap za torebkę i tyle ich widziano. Ludzie instalują sobie więc w samochodach tzw. anti-smash and grab film, czyli specjalną powłokę na okna, która po rozbiciu szyby zostaje, więc jest dodatkowa bariera. Jest jeszcze "car hijacking", czyli porwanie samochodu. To jest dość przerażające zjawisko i na kursie pan kazał nam wręcz przećwiczyć reakcje, udając bandytę, podczas gdy my po kolei wsiadaliśmy do jego samochodu, a on udawał, że na nas napada. Mnie udało się pobić rekord w szybkości wysiadania, zajęło mi to 5 s, w którym to czasie zdołałam otworzyć drzwi, odpiąć się z pasów, zaciągnąć ręczny, wrzucić na luz i wysiąść z rękami w górze. Mimo że było to tylko ćwiczenie, wszyscy byliśmy mocno poddenerwowani.

No i tak: w ciągu pierwszych 2 tygodni pobytu otrzymaliśmy mnóstwo bardzo stresujących informacji. Kazano nam się ciągle rozglądać, w samochodzie nie jeździć jak automat, tylko mieć oczy dookoła głowy, starać się przewidywać zagrożenie, zwracać uwagę na krzaki, czy przy znaku stopu nie kręci się jakiś podejrzany typ, czy ktoś nie jedzie za nami od dłuższego czasu, itp., itd. Na każdym kroku powtarzano nam: complacency is your worst enemy – spokój ducha to twój największy wróg. Łatwo można popaść w paranoję, prawda? Ja na początku nie czułam się swobodnie będąc sama w domu, bo jeszcze nie pracowałam. Do najbliższego sklepu w małym centrum handlowym było jakieś 600 m wzdłuż drogi, dosłownie na końcu naszej ulicy, ale wszyscy mi odradzali samotne chodzenie. Któregoś dnia stwierdziłam jednak, że nie chcę być zamknięta w złotej klatce, bo oszaleję. Wybraliśmy się więc jednego dnia razem z Timem po południu, zrobiliśmy zakupy, i spokojnie wróciliśmy do domu. To jest dobra dzielnica domów jednorodzinnych, bezpieczna (stosunkowo), nie chodzimy po nocach, więc małe są szanse, żeby coś nam się stało. Później chodziłam sama i wszystko było w porządku. Po prostu wystarczy zachować zdrowy rozsądek i nie kusić losu. Jednak cieszyło nas, że nasz docelowy dom znajduje się na osiedlu strzeżonym, bo jednak raźniej i bezpieczniej. A ja postanowiłam nie ulegać panice i po prostu cieszyć się tym, co tu jest dobre: pogodą, wspaniałą naturą, jedzeniem, winem i możliwością poznania zupełnie nowego kraju i kultury.

Skąd się tu wzięłam?


W RPA mieszkam od lutego 2012. Przyjechałam tu za moją drugą połową, bo akurat tu dostał pracę. Nie ukrywam, że naprawdę cieszyliśmy się oboje! Mamy na punkcie Afryki lekkiego bzika ;-) Oczywiście przed przyjazdem sporo poczytałam na temat tego kraju, żeby się choć mentalnie przygotować. Nie lubię gdzieś jechać nic nie wiedząc o historii czy specyfice danego miejsca, nawet jeśli jest to krótki wyjazd wakacyjny, a końcu mam tu spędzić 4 lata! W przypadku RPA skojarzenia większości ludzi są podobne: apartheid, Nelson Mandela, wysoka przestępczość, rasizm, może czasem piękna natura. Aha, no i AIDS. Mam swoje zdanie na temat tego, jak się przedstawia w mediach Afrykę, ale o tym później. Przez te półtora roku zdążyłam już co nieco zobaczyć i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o tym kraju. Na początku prowadziłam dziennik, ale postanowiłam, że może warto byłoby podzielić się moimi doświadczeniami i spostrzeżeniami z szerszą publicznością. I stąd ten blog :-) Mam nadzieję, że informacje z drugiego końca świata będą dla Was ciekawą lekturą! A ja ze swojej strony postaram się regularnie pisać :-)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...