Południowoafrykańskie impresje
Mieszkałam w RPA od lutego 2012 do grudnia 2015 roku. Jest to kraj, wokół którego krąży wiele stereotypów i nie do końca prawdziwych negatywnych historii. Chciałabym pokazać nieco inną stronę życia tutaj, tę bardziej codzienną i radosną, choć nie będę też stronić od mniej przyjemnych opowieści. Zapraszam! :-)
środa, 25 maja 2016
Zapraszam na nowy blog!
Drodzy Czytelnicy, jestem w Rwandzie od 5 dni. Internet w moim tymczasowym mieszkaniu nie jest rewelacyjny, ale da się wytrzymać. Udało mi się w miarę ogarnąć nowy blog, który będzie nie tylko o Rwandzie, ale też o Afryce w ogóle. Jest dwujęzyczny, angielsko-polski, czyli właściwie są to dwa blogi. Bardzo to czasochłonne, ale będę się starać, żeby były regularnie aktualizowane. Tutaj nie będę już publikować nowych wpisów, bo dostałabym roztrojenia jaźni ;-) Wpisy, które tu planowałam, pojawią się już na nowej stronie. Tak więc zapraszam na https://mariannainafricapl.wordpress.com/ oraz na fanpage na Facebooku: https://www.facebook.com/mariannainafrica/ Dziękuję, że byliście ze mną przez te kilka lat i wspieraliście moją twórczość na tym blogu, i mam nadzieję, że nowy Wam się spodoba! :-)
wtorek, 12 kwietnia 2016
Afrykański bakcyl
Jestem w Londynie od trzech miesięcy i od jakichś dwóch tygodni nie ma dnia, bym nie myślała już bardzo intensywnie o powrocie do Afryki. Nie narzekam na nic specjalnie - mam tu wielu znajomych (również jeszcze z czasów studenckich), udało mi się znaleźć fajną pracę, chodzę na wystawy, do kina, w ogóle dużo chodzę ot, tak sobie (co w RPA było nie do końca takie oczywiste), odświeżam garderobę (wyprzedaże śródsezonowe!), i nawet delektuję się pogodą, która w sumie jest bardzo łaskawa (a obserwowanie prawdziwej wiosny też jest bardzo fajne, bo wygląda to jednak zupełnie inaczej, niż w RPA). A jednak wiem, że to nie moje miejsce. Na krótki okres tak, jak najbardziej, ale nie mogłabym tu mieszkać. I nie chodzi tylko o to, że to Londyn - nie mogłabym już po prostu mieszkać w żadnym wielkim mieście. Nawet Warszawa mnie przytłacza. Odzwyczaiłam się od wszechobecnych tłumów, hałasu, ludzi pędzących na łeb, na szyję, nie znajdujących czasu nawet na to, by spojrzeć na drugą osobę w metrze czy autobusie. Zasmakowałam w życiu na wolniejszych obrotach, w większej przestrzeni, w bezkresnych horyzontach, w bliższym kontakcie z naturą. Chcę już wracać do tego innego świata, słowem - złapałam afrykańskiego bakcyla i już się go nie pozbędę :-) To dość powszechna przypadłość i raczej nieuleczalna. Wielu ludzi, którzy raz postawili stopę na kontynencie afrykańskim, czuje nieodpartą chęć powrotu. Coś ich tam ciągnie - może inny zapach powietrza i ziemi, zwłaszcza po deszczu; może ludzie; może te wszystkie parki narodowe z dziką zwierzyną; może różnorodność i zaskoczenia, które czekają na każdym kroku i weryfikują nasze wyobrażenie o Afryce... A może wszystko to naraz. Przeczytałam właśnie kolejne dwie książki południowoafrykańskich autorów i choć obie są dość ponure (jedna to reportaż z posiedzeń Komisji Prawdy i Pojednania, a druga to powieść oparta na wydarzeniach z czasów apartheidu), to i tak zatęskniłam za tym pokręconym krajem :-) A przecież zaraz przeprowadzam do chyba jeszcze bardziej skomplikowanego państwa, i już nie mogę się doczekać. Afryka to kontynent kontrastów, który rozbudził we mnie pewnego rodzaju masochizm :-D Tyle rzeczy mnie tam bulwersuje, tyle frustruje, tylu rzeczy nie pojmuję, tyle po prostu mnie wkurza, ale jednak o wiele więcej dziwi i zachwyca. Dlatego chętnie pojadę tam znów się trochę pomęczyć, próbując pojąć rzeczy i ludzi, których pewnie i tak nigdy do końca nie zrozumiem, ale których obecność jakoś mnie wewnętrznie rozwija i zmusza do poszerzenia horyzontów myślowych. Do wyjazdu zostało niecałe 6 tygodni, odliczanie rozpoczęte :-)
sobota, 2 kwietnia 2016
Przyjaźń na emigracji
Nie odkrywam Ameryki stwierdzeniem, że wyjazd dokądś na dłużej weryfikuje nasze stosunki z ludźmi. Odległość ma na pewno wpływ na to, jak układają się nasze relacje z rodziną i znajomymi, i zazwyczaj okazuje się, że następuje w nich dość znacząca zmiana. Niekoniecznie na gorsze, ale na pewno jest wtedy inaczej. W Klubie Polki na Obczyźnie w kwietniu i maju polskie blogerki z całego świata piszą o przyjaźni właśnie. Jak to z nią jest na tej obczyźnie? Czy da się utrzymać przyjaźnie z Polski, zawrzeć nowe w nowym kraju? Interpretacja tematu jest dowolna, bo każdy człowiek ma przecież nieco inne pojęcie na ten temat. Dziś pora na moje przemyślenia :-)
Gdy wyjeżdżałam z Polski, zostawiałam za sobą rodzinę, fajną pracę (i cudownego szefa) oraz mnóstwo znajomych, bliższych i dalszych. To sporo. Wprawdzie mam w sobie gen samotnika (lubię, i potrafię, być sama ze sobą), to jednak na dłuższą metę bliskie kontakty z ludźmi są mi jednak potrzebne. Byłam więc ciekawa, i trochę się obawiałam, jak się odnajdę w tej nowej sytuacji. Na studiach miałam grupkę koleżanek, z którymi znajomość stopniowo się zacieśniała i do tej pory stanowimy paczkę. Jest nas sześć, po studiach nadal regularnie się spotykałyśmy, urodzinowo, na weselach, albo po prostu na kawę. Nie zawsze wszystkie mogły, jedna wyjechała od razu za granicę, ale jakoś się tak trzymałyśmy. I nadal się trzymamy, choć w pełnym gronie widzimy się rzadko. Każda z nas ma swoje życie, w różnych miejscach, ale jednak ta więź pozostała. Gdy przeniosłam się do RPA, bardzo częsty kontakt miałam z jedną z nich (którą mogę nazwać przyjaciółką właśnie; godzinami wisiałyśmy i nadal często wisimy na Skype'ie, odwiedziła mnie również w RPA, a potem dołączyła też z mężem do wyjazdu na Madagaskar). Z pozostałymi dziewczynami wymieniałam regularnie wiadomości na Facebooku, choć po jakimś czasie trochę ta korespondencja zwolniła, a w jednym przypadku całkiem zanikła, głównie dlatego, że akurat ta koleżanka z mediów społecznościowym po prostu prawie nie korzysta. Jednak kiedy po półtora roku nieobecności pojechałam na wakacje do Polski, nasze wspólne spotkanie było takie, jak dawniej, tylko trochę bardziej intensywne i przyprawione moimi opowieściami afrykańskimi :-) I wiem, że jak się znów wszystkie zobaczymy, to będę się czuła w tym towarzystwie swobodnie i na pewno nie zabraknie nam tematów do rozmowy. Z czasów studenckich mam jeszcze jedną przyjaciółkę, z którą dzieliłam mieszkanie i która jest mi bardzo bliska. Też już nie mieszka w Polsce od kilku lat, więc w realu widziałyśmy się w ostatnich czterech latach dwa razy (raz w RPA, bo też przyjechała do mnie). Na Skype'ie rozmawiamy sporadycznie, ale jak już nam się uda umówić, to siedzimy do później nocy i gadamy głównie o książkach :-) Wymieniamy też czasami smsy i maile. Do przyjaciółek zaliczam też koleżankę poznaną w pracy w Warszawie, która również niedawno wyemigrowała. Ona też pofatygowała się z wizytą do RPA, a potem z jeszcze jedną, tym razem do Namibii. Z nią z kolei komunikuję się bardzo często, ale na Facebooku. Na Skype'ie rozmawiałyśmy może ze dwa razy, jakoś lepiej nam wychodzi pisanie niż gadanie ;-) Mam więc trzy Przyjaciółki - to poważne słowo, bo oznacza kogoś więcej, niż dobrą koleżankę. To osoby, co do których mam pewność, że przyjdą mi z pomocą i wesprą, gdy znajdę się nad przepaścią. Nie oznacza to, że na pozostałe "dobre koleżanki" nie mogę liczyć, wręcz przeciwnie, nie sądzę, by mi odmówiły wsparcia. Ale po prostu te trzy dziewczyny są mi najbliższe z całego grona i czuję, że to właśnie do nich bym się zwróciła w momencie kryzysowym. Instynktownie wiem, że stanęłyby na głowie, by mi pomóc. Żeby jednak nie było nieporozumień - nie definiuję prawdziwej przyjaźni wyłącznie jako gotowości do udzielenia pomocy w potrzebie. To tylko jeden z aspektów. Najważniejsze jest bowiem zaufanie. Ja im po prostu ufam, wiem, że to, co im mówię, nie będzie użyte przeciw mnie, że nie powtórzą nikomu moich osobistych zwierzeń, że nie będą mnie oceniać, tylko wysłuchają, dadzą się wygadać, i jak je poproszę, to też doradzą, podzielą się swoim zdaniem. I to oczywiście działa również w drugą stronę. Uważam się za szczęściarę, bo pomimo odległości i faktu, że rzadko się widzimy, udało nam się utrzymać coś tak cennego.
No ale jak już jest się na tej obczyźnie, i chce człowiek wyjść na tę kawę czy spontanicznie wina się z kimś napić, poplotkować, pośmiać się, to trzeba jednak znaleźć jakieś towarzystwo na miejscu. Chyba, że wystarcza nam życiowy partner, ale mnie nie wystarcza, bo jednak na babskie pogaduchy go nie namówię ;-) W RPA trafiłam od razu do społeczności brytyjskich ekspatów, bo sama do niej należałam przez pracę T. Pracowałam w towarzystwie mieszanym, ale mieszkałam na osiedlu z kolegami i koleżankami z pracy oraz ich rodzinami, więc bliższa integracja była jak najbardziej możliwa (choć wcale niekonieczna, wiele osób nie chciało się zbyt blisko zaznajamiać i nikt im niczego nie narzucał. To było fajne, żadnego przymusu). Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie przyjechały do Pretorii dwie bezdzietne pary w podobnym wieku i zamieszkały w naszym kompleksie. Tak jak my po raz pierwszy znaleźli się w obcym kraju na dłużej. Dość szybko się zaznajomiliśmy i mogę teraz z czystym sumieniem powiedzieć, że to też są moi przyjaciele. W RPA jeździliśmy razem na wakacje, wychodziliśmy na imprezy, robiliśmy wspólne pikniki, poznaliśmy rodziców, rodzeństwo, znajomych, którzy przyjeżdżali w odwiedziny - po prostu spędzaliśmy razem dużo czasu i świetnie się dogadywaliśmy. Byłam ciekawa, jak to się przełoży na rzeczywistość po-RPA, gdy zaczniemy jedno po drugim stamtąd wyjeżdżać. Pierwsza para wyjechała w lipcu - spotkaliśmy się wtedy w Anglii na weselu drugiej pary, która z kolei opuściła RPA w listopadzie. Ja i T. byliśmy ostatni na placu boju. Ale nasz kontakt z pozostałymi wcale się nie urwał, a wręcz przeciwnie, nadal kwitnie. Nazwaliśmy się SA Gang (od South Africa) ;-) Mamy grupę o tej nazwie na WhatsApp, gdzie wysyłamy sobie różne wiadomości kilka razy w tygodniu i ustalamy kolejne spotkania. Dzielimy się naszymi sukcesami, porażkami, kibicujemy sobie w trudnych chwilach. Jedna z tych dwóch par przechodziła na przykład przez ogromnie stresującą procedurę in vitro i wspieraliśmy ich, jak tylko się dało (powiodło się na szczęście, będziemy wujkami i ciociami za miesiąc :-)). Wiemy o sobie wzajemnie całkiem sporo, wiemy, że możemy liczyć na pozostałych - nie tylko w kłopocie, ale też w zabawie i zwykłej przyjacielskiej rozmowie. Choć pochodzimy z różnych miejsc i wyrośliśmy w różnych realiach, połączyło nas doświadczenie życia w RPA. Gdy się spotykamy, jesteśmy w swoim własnym świecie, który tylko my rozumiemy, mamy swój własny język i wspólne wspomnienia. Zupełnie jak ja w towarzystwie moich psiapsiółek z Polski - jak się już rozgadamy, to osoby postronne chyba nic nie rozumieją z tej paplaniny ;-)
Pewnie się jednak zastanawiacie, czy udało mi się zaprzyjaźnić z kimś z samej RPA? Odpowiedź brzmi krótko: nie. Zawrzeć sporo znajomości, owszem, udało się. Ale żadna nie jest na tyle bliska, by można było mówić o przyjaźni. Nawet nie wiem, czy nazwałabym to koleżeństwem, chyba właśnie "znajomość" najlepiej to oddaje, bo to relacje serdeczne, lecz powierzchowne. Z czego to wynika? Trudno powiedzieć, ale chyba głównie ze skomplikowanego charakteru południowoafrykańskiego społeczeństwa oraz z tego, że obracałam się w dość specyficznym towarzystwie. Ogromna większość moich współpracowników była czarna, pochodząca z różnych narodów, które zamieszkują ten kraj, a każdy ma swój język i kulturę (przypomnę, że jest tu 11 języków oficjalnych). Powiem bez ogródek: fakt, że jestem białą Europejką miał znaczenie. To w RPA po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, jak ważny jest mój kolor skóry. On, a także moje pochodzenie, w oczach wielu ludzi automatycznie stawiały mnie w pozycji uprzywilejowanej i oderwanej od ich rzeczywistości. I oczywiście, że byłam uprzywilejowana. Mieszkałam w ładnym dużym domu, którego utrzymanie nic mnie kosztowało. Miałam ubezpieczenie zdrowotne, które uprawniało mnie do korzystania z prywatnej kliniki za darmo albo za stosunkowo niewielką opłatę. Zarabiałam tyle samo, co inni lokalni pracownicy, ale to były pieniądze "na waciki", a nie na rachunki czy na utrzymanie całej rodziny. Mogłam sobie więc pozwolić nie tylko na podróże, dobre jedzenie i wino, ale także na oszczędzanie. Wiem jednak, że byłam lubiana, nikt nigdy nie sprawił mi przykrości ani nie powiedział złego słowa. Ba, udało mi się nawet namówić kilkoro kolegów i koleżanek na otwartą dyskusję o wyborach prezydenckich - to był mój mały sukces, bo z Brytyjczykami nie chcieli się dzielić swoimi poglądami politycznymi, a ze mną usiedli przy jednym stole. Po części to chyba dlatego, że zawsze podkreślałam, iż dobrze zdaję sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji i jestem za nią po prostu wdzięczna losowi. Mówiłam też otwarcie o tym, jak bardzo się cieszę, że mogę w tym kraju mieszkać, że mogę się tyle nauczyć o życiu w innej kulturze, poznać trudną historię RPA, i zobaczyć tyle pięknych miejsc. Często moje szczere zachwyty budziły zdumienie, pozytywne, ale jednak. Ludzie chcieli wiedzieć, dlaczego tak mi się tam podoba, co jest w ich ojczyźnie takiego wspaniałego. I tak sobie często fajnie gawędziliśmy, i niejednokrotnie okazywało się, że mieszkańcy RPA w sumie mało wiedzą o tym, jak niezwykle piękny i ciekawy jest ich kraj. Ale miałam też wrażenie, że traktowano mnie trochę inaczej, bo choć jestem biała i z Europy, to jednak nie z kraju byłego kolonizatora, tylko z ojczyzny Lecha Wałęsy, którego wiele osób wspominało z uznaniem jako tego, który był dla nich inspiracją w czasach apartheidu. Więc tu mieliśmy jakiś punkt wspólny, dwa narody o mocno pokręconej historii, walczące całkiem niedawno o wolność, niby tak odległe, a sporo podobieństw się znalazło. Jednak społeczeństwo RPA jest nadal bardzo podzielone samo w sobie. W pracy było to najlepiej widać w porze lunchu, gdy Tswana siedzieli w swoim gronie, Sotho w swoim, Venda w swoim, a ci spoza RPA (z Kenii, Wybrzeża Kości Słoniowej, Ugandy) gdzieś z boku. Niektórzy Brytyjczycy próbowali się przyłączać, ja też, ale ostatecznie jakoś się to rozpływało i wszystko prędko wracało do poprzedniego porządku. To jest trudny temat i na pewno jakieś mądre socjologiczne i kulturoznawcze głowy już go profesjonalnie opisały. Ja mogę jedynie mówić o własnym doświadczeniu życia przez niecałe 4 lata w Pretorii, mieście mocno osadzonym w kulturze afrykanerskiej, i pracy w brytyjskiej ambasadzie. Dość powiedzieć, że choć na imprezach w pracy dobrze się wszyscy wspólnie bawiliśmy i wydawało się, że się lubimy i kumplujemy, to jednak nigdy nie byłam u nikogo w domu. Tylko jedna dziewczyna swobodniej się z nami, europejskimi białasami, integrowała, ale ona akurat była Kolorowa i z Kapsztadu, więc też trochę outsiderka w tym pretoriańskim świecie. Co ciekawe, Afrykańczycy z innych krajów kontynentu, czy czarnoskórzy Brytyjczycy też niespecjalnie się w RPA odnajdują (pisałam o kilku takich przypadkach w serii Portrety)...
Mogłabym tak pewnie jeszcze długo dywagować, snuć teorie i rozważania, ale nie wiem, czy doszłabym do jakichkolwiek satysfakcjonujących wniosków. RPA to fascynujący kraj, gdzie nic nie jest jednoznaczne. Mnie się to akurat zawsze podobało, bo zmuszało mnie do myślenia, analizowania, czytania, pytania, rozmawiania. Nic tu nie jest czarno-białe (haha), wszystko zależy od tego, z kim się rozmawia, z jakiego regionu ta osoba pochodzi, jaki jest kolor jej skóry, ile ma lat, jakiej jest narodowości, gdzie my sami przebywamy, jak długo, w jakim gronie... Głowa może rozboleć, ale nudno na pewno nie jest :-) A poza tym - pokażcie mi kraj, który można łatwo zrozumieć ;-)
Podsumowując jednak temat przewodni - mam szczęście, bo nie tylko udało mi się utrzymać przyjaźnie jeszcze z Polski (co nie byłoby możliwe bez wysiłków również ze strony psiapsiółek oczywiście), ale znalazłam także wspaniałych przyjaciół w RPA. W sumie to chyba nie jest ważne, jakiej są narodowości. Po prostu znaleźliśmy wspólny język, mamy podobne poczucie humoru i zainteresowania, dobrze nam ze sobą. Ważne, żeby się tym cieszyć i to pielęgnować :-)
Gdy wyjeżdżałam z Polski, zostawiałam za sobą rodzinę, fajną pracę (i cudownego szefa) oraz mnóstwo znajomych, bliższych i dalszych. To sporo. Wprawdzie mam w sobie gen samotnika (lubię, i potrafię, być sama ze sobą), to jednak na dłuższą metę bliskie kontakty z ludźmi są mi jednak potrzebne. Byłam więc ciekawa, i trochę się obawiałam, jak się odnajdę w tej nowej sytuacji. Na studiach miałam grupkę koleżanek, z którymi znajomość stopniowo się zacieśniała i do tej pory stanowimy paczkę. Jest nas sześć, po studiach nadal regularnie się spotykałyśmy, urodzinowo, na weselach, albo po prostu na kawę. Nie zawsze wszystkie mogły, jedna wyjechała od razu za granicę, ale jakoś się tak trzymałyśmy. I nadal się trzymamy, choć w pełnym gronie widzimy się rzadko. Każda z nas ma swoje życie, w różnych miejscach, ale jednak ta więź pozostała. Gdy przeniosłam się do RPA, bardzo częsty kontakt miałam z jedną z nich (którą mogę nazwać przyjaciółką właśnie; godzinami wisiałyśmy i nadal często wisimy na Skype'ie, odwiedziła mnie również w RPA, a potem dołączyła też z mężem do wyjazdu na Madagaskar). Z pozostałymi dziewczynami wymieniałam regularnie wiadomości na Facebooku, choć po jakimś czasie trochę ta korespondencja zwolniła, a w jednym przypadku całkiem zanikła, głównie dlatego, że akurat ta koleżanka z mediów społecznościowym po prostu prawie nie korzysta. Jednak kiedy po półtora roku nieobecności pojechałam na wakacje do Polski, nasze wspólne spotkanie było takie, jak dawniej, tylko trochę bardziej intensywne i przyprawione moimi opowieściami afrykańskimi :-) I wiem, że jak się znów wszystkie zobaczymy, to będę się czuła w tym towarzystwie swobodnie i na pewno nie zabraknie nam tematów do rozmowy. Z czasów studenckich mam jeszcze jedną przyjaciółkę, z którą dzieliłam mieszkanie i która jest mi bardzo bliska. Też już nie mieszka w Polsce od kilku lat, więc w realu widziałyśmy się w ostatnich czterech latach dwa razy (raz w RPA, bo też przyjechała do mnie). Na Skype'ie rozmawiamy sporadycznie, ale jak już nam się uda umówić, to siedzimy do później nocy i gadamy głównie o książkach :-) Wymieniamy też czasami smsy i maile. Do przyjaciółek zaliczam też koleżankę poznaną w pracy w Warszawie, która również niedawno wyemigrowała. Ona też pofatygowała się z wizytą do RPA, a potem z jeszcze jedną, tym razem do Namibii. Z nią z kolei komunikuję się bardzo często, ale na Facebooku. Na Skype'ie rozmawiałyśmy może ze dwa razy, jakoś lepiej nam wychodzi pisanie niż gadanie ;-) Mam więc trzy Przyjaciółki - to poważne słowo, bo oznacza kogoś więcej, niż dobrą koleżankę. To osoby, co do których mam pewność, że przyjdą mi z pomocą i wesprą, gdy znajdę się nad przepaścią. Nie oznacza to, że na pozostałe "dobre koleżanki" nie mogę liczyć, wręcz przeciwnie, nie sądzę, by mi odmówiły wsparcia. Ale po prostu te trzy dziewczyny są mi najbliższe z całego grona i czuję, że to właśnie do nich bym się zwróciła w momencie kryzysowym. Instynktownie wiem, że stanęłyby na głowie, by mi pomóc. Żeby jednak nie było nieporozumień - nie definiuję prawdziwej przyjaźni wyłącznie jako gotowości do udzielenia pomocy w potrzebie. To tylko jeden z aspektów. Najważniejsze jest bowiem zaufanie. Ja im po prostu ufam, wiem, że to, co im mówię, nie będzie użyte przeciw mnie, że nie powtórzą nikomu moich osobistych zwierzeń, że nie będą mnie oceniać, tylko wysłuchają, dadzą się wygadać, i jak je poproszę, to też doradzą, podzielą się swoim zdaniem. I to oczywiście działa również w drugą stronę. Uważam się za szczęściarę, bo pomimo odległości i faktu, że rzadko się widzimy, udało nam się utrzymać coś tak cennego.
No ale jak już jest się na tej obczyźnie, i chce człowiek wyjść na tę kawę czy spontanicznie wina się z kimś napić, poplotkować, pośmiać się, to trzeba jednak znaleźć jakieś towarzystwo na miejscu. Chyba, że wystarcza nam życiowy partner, ale mnie nie wystarcza, bo jednak na babskie pogaduchy go nie namówię ;-) W RPA trafiłam od razu do społeczności brytyjskich ekspatów, bo sama do niej należałam przez pracę T. Pracowałam w towarzystwie mieszanym, ale mieszkałam na osiedlu z kolegami i koleżankami z pracy oraz ich rodzinami, więc bliższa integracja była jak najbardziej możliwa (choć wcale niekonieczna, wiele osób nie chciało się zbyt blisko zaznajamiać i nikt im niczego nie narzucał. To było fajne, żadnego przymusu). Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie przyjechały do Pretorii dwie bezdzietne pary w podobnym wieku i zamieszkały w naszym kompleksie. Tak jak my po raz pierwszy znaleźli się w obcym kraju na dłużej. Dość szybko się zaznajomiliśmy i mogę teraz z czystym sumieniem powiedzieć, że to też są moi przyjaciele. W RPA jeździliśmy razem na wakacje, wychodziliśmy na imprezy, robiliśmy wspólne pikniki, poznaliśmy rodziców, rodzeństwo, znajomych, którzy przyjeżdżali w odwiedziny - po prostu spędzaliśmy razem dużo czasu i świetnie się dogadywaliśmy. Byłam ciekawa, jak to się przełoży na rzeczywistość po-RPA, gdy zaczniemy jedno po drugim stamtąd wyjeżdżać. Pierwsza para wyjechała w lipcu - spotkaliśmy się wtedy w Anglii na weselu drugiej pary, która z kolei opuściła RPA w listopadzie. Ja i T. byliśmy ostatni na placu boju. Ale nasz kontakt z pozostałymi wcale się nie urwał, a wręcz przeciwnie, nadal kwitnie. Nazwaliśmy się SA Gang (od South Africa) ;-) Mamy grupę o tej nazwie na WhatsApp, gdzie wysyłamy sobie różne wiadomości kilka razy w tygodniu i ustalamy kolejne spotkania. Dzielimy się naszymi sukcesami, porażkami, kibicujemy sobie w trudnych chwilach. Jedna z tych dwóch par przechodziła na przykład przez ogromnie stresującą procedurę in vitro i wspieraliśmy ich, jak tylko się dało (powiodło się na szczęście, będziemy wujkami i ciociami za miesiąc :-)). Wiemy o sobie wzajemnie całkiem sporo, wiemy, że możemy liczyć na pozostałych - nie tylko w kłopocie, ale też w zabawie i zwykłej przyjacielskiej rozmowie. Choć pochodzimy z różnych miejsc i wyrośliśmy w różnych realiach, połączyło nas doświadczenie życia w RPA. Gdy się spotykamy, jesteśmy w swoim własnym świecie, który tylko my rozumiemy, mamy swój własny język i wspólne wspomnienia. Zupełnie jak ja w towarzystwie moich psiapsiółek z Polski - jak się już rozgadamy, to osoby postronne chyba nic nie rozumieją z tej paplaniny ;-)
Pewnie się jednak zastanawiacie, czy udało mi się zaprzyjaźnić z kimś z samej RPA? Odpowiedź brzmi krótko: nie. Zawrzeć sporo znajomości, owszem, udało się. Ale żadna nie jest na tyle bliska, by można było mówić o przyjaźni. Nawet nie wiem, czy nazwałabym to koleżeństwem, chyba właśnie "znajomość" najlepiej to oddaje, bo to relacje serdeczne, lecz powierzchowne. Z czego to wynika? Trudno powiedzieć, ale chyba głównie ze skomplikowanego charakteru południowoafrykańskiego społeczeństwa oraz z tego, że obracałam się w dość specyficznym towarzystwie. Ogromna większość moich współpracowników była czarna, pochodząca z różnych narodów, które zamieszkują ten kraj, a każdy ma swój język i kulturę (przypomnę, że jest tu 11 języków oficjalnych). Powiem bez ogródek: fakt, że jestem białą Europejką miał znaczenie. To w RPA po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, jak ważny jest mój kolor skóry. On, a także moje pochodzenie, w oczach wielu ludzi automatycznie stawiały mnie w pozycji uprzywilejowanej i oderwanej od ich rzeczywistości. I oczywiście, że byłam uprzywilejowana. Mieszkałam w ładnym dużym domu, którego utrzymanie nic mnie kosztowało. Miałam ubezpieczenie zdrowotne, które uprawniało mnie do korzystania z prywatnej kliniki za darmo albo za stosunkowo niewielką opłatę. Zarabiałam tyle samo, co inni lokalni pracownicy, ale to były pieniądze "na waciki", a nie na rachunki czy na utrzymanie całej rodziny. Mogłam sobie więc pozwolić nie tylko na podróże, dobre jedzenie i wino, ale także na oszczędzanie. Wiem jednak, że byłam lubiana, nikt nigdy nie sprawił mi przykrości ani nie powiedział złego słowa. Ba, udało mi się nawet namówić kilkoro kolegów i koleżanek na otwartą dyskusję o wyborach prezydenckich - to był mój mały sukces, bo z Brytyjczykami nie chcieli się dzielić swoimi poglądami politycznymi, a ze mną usiedli przy jednym stole. Po części to chyba dlatego, że zawsze podkreślałam, iż dobrze zdaję sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji i jestem za nią po prostu wdzięczna losowi. Mówiłam też otwarcie o tym, jak bardzo się cieszę, że mogę w tym kraju mieszkać, że mogę się tyle nauczyć o życiu w innej kulturze, poznać trudną historię RPA, i zobaczyć tyle pięknych miejsc. Często moje szczere zachwyty budziły zdumienie, pozytywne, ale jednak. Ludzie chcieli wiedzieć, dlaczego tak mi się tam podoba, co jest w ich ojczyźnie takiego wspaniałego. I tak sobie często fajnie gawędziliśmy, i niejednokrotnie okazywało się, że mieszkańcy RPA w sumie mało wiedzą o tym, jak niezwykle piękny i ciekawy jest ich kraj. Ale miałam też wrażenie, że traktowano mnie trochę inaczej, bo choć jestem biała i z Europy, to jednak nie z kraju byłego kolonizatora, tylko z ojczyzny Lecha Wałęsy, którego wiele osób wspominało z uznaniem jako tego, który był dla nich inspiracją w czasach apartheidu. Więc tu mieliśmy jakiś punkt wspólny, dwa narody o mocno pokręconej historii, walczące całkiem niedawno o wolność, niby tak odległe, a sporo podobieństw się znalazło. Jednak społeczeństwo RPA jest nadal bardzo podzielone samo w sobie. W pracy było to najlepiej widać w porze lunchu, gdy Tswana siedzieli w swoim gronie, Sotho w swoim, Venda w swoim, a ci spoza RPA (z Kenii, Wybrzeża Kości Słoniowej, Ugandy) gdzieś z boku. Niektórzy Brytyjczycy próbowali się przyłączać, ja też, ale ostatecznie jakoś się to rozpływało i wszystko prędko wracało do poprzedniego porządku. To jest trudny temat i na pewno jakieś mądre socjologiczne i kulturoznawcze głowy już go profesjonalnie opisały. Ja mogę jedynie mówić o własnym doświadczeniu życia przez niecałe 4 lata w Pretorii, mieście mocno osadzonym w kulturze afrykanerskiej, i pracy w brytyjskiej ambasadzie. Dość powiedzieć, że choć na imprezach w pracy dobrze się wszyscy wspólnie bawiliśmy i wydawało się, że się lubimy i kumplujemy, to jednak nigdy nie byłam u nikogo w domu. Tylko jedna dziewczyna swobodniej się z nami, europejskimi białasami, integrowała, ale ona akurat była Kolorowa i z Kapsztadu, więc też trochę outsiderka w tym pretoriańskim świecie. Co ciekawe, Afrykańczycy z innych krajów kontynentu, czy czarnoskórzy Brytyjczycy też niespecjalnie się w RPA odnajdują (pisałam o kilku takich przypadkach w serii Portrety)...
Mogłabym tak pewnie jeszcze długo dywagować, snuć teorie i rozważania, ale nie wiem, czy doszłabym do jakichkolwiek satysfakcjonujących wniosków. RPA to fascynujący kraj, gdzie nic nie jest jednoznaczne. Mnie się to akurat zawsze podobało, bo zmuszało mnie do myślenia, analizowania, czytania, pytania, rozmawiania. Nic tu nie jest czarno-białe (haha), wszystko zależy od tego, z kim się rozmawia, z jakiego regionu ta osoba pochodzi, jaki jest kolor jej skóry, ile ma lat, jakiej jest narodowości, gdzie my sami przebywamy, jak długo, w jakim gronie... Głowa może rozboleć, ale nudno na pewno nie jest :-) A poza tym - pokażcie mi kraj, który można łatwo zrozumieć ;-)
Podsumowując jednak temat przewodni - mam szczęście, bo nie tylko udało mi się utrzymać przyjaźnie jeszcze z Polski (co nie byłoby możliwe bez wysiłków również ze strony psiapsiółek oczywiście), ale znalazłam także wspaniałych przyjaciół w RPA. W sumie to chyba nie jest ważne, jakiej są narodowości. Po prostu znaleźliśmy wspólny język, mamy podobne poczucie humoru i zainteresowania, dobrze nam ze sobą. Ważne, żeby się tym cieszyć i to pielęgnować :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)