czwartek, 24 kwietnia 2014

Północne Lesotho

Królestwo na Niebie zaskoczyło mnie, przede wszystkim swoją odmiennością od RPA. Suazi jest trochę taką mniejszą, spokojniejszą, bardziej wiejską wersją RPA, natomiast Lesotho to zupełnie inna bajka. Myślę, że mogę to stwierdzić z czystym sumieniem, choć widziałam tylko niewielki skrawek kraju; z relacji znajomych, którzy odwiedzili inne regiony wynika, że odczucia były podobne. Miałam wrażenie, że te góry i doliny ciągną się w nieskończoność - a to przecież takie maleństwo! Główne drogi są w dobrym stanie, głównie chyba dlatego, że praktycznie nie ma na nich samochodów, a niemal wyłącznie mężczyźni w kaloszach (białych lub zielonych!), owinięci kocami, prowadzący osły, owce, krowy lub jadący na koniach, kolorowo ubrane kobiety (też z nieodłącznym kocem), no i oczywiście dzieciarnia... Zabudowa porozrzucana na wzgórzach to przede wszystkim rondawele, czyli tradycyjne okrągłe chatki kryte słomianym dachem. Wokół nich pola kukurydzy i poletka warzywne. 





Pierwsze dwa dni spędziliśmy w Parku Narodowym Ts'ehlanyane, w ośrodku Maliba Lodge. Wspaniałe miejsce na odpoczynek w otoczeniu niezwykłych gór. Można po prostu siedzieć z zimnym lokalnym piwem Maluti i napawać się widokami, można wędrować, jeździć konno (ja się odważyłam, po raz pierwszy w życiu, i nie żałuję!), a latem taplać się w górskich jeziorach (teraz już za zimno, no i wody niewiele w nich zostało). A w nocy gapić się godzinami w niebo, bo przy praktycznie zerowym zanieczyszczeniu świetlnym gwiazdy są wprost oszałamiające!




Moja klacz Carmen :-)
Maliba Lodge



Drugim punktem wycieczki był pobyt w wiosce Ha Molapo, w domostwie o nazwie Mamohase, niedaleko drugiego pod względem wielkości miasta Botha-Bothe. Dojazd tam okazał się nie lada wyzwaniem, choć widoki były znów bardzo ładne:





Gdy zjechaliśmy z głównej drogi, najpierw było trochę dziurawo, czyli nic nadzwyczajnego, a potem pojawiły się ostre skały i wręcz kaniony, który nasz Nissan X-Trail dał ostatecznie radę pokonać, ale czołg chyba poradziłby sobie lepiej ;-) Nocleg w tradycyjnym domostwie był bardzo ciekawym doświadczeniem. Spaliśmy w rondawelu, który należał do rodziców gospodarza. Zbudowano go kilkadziesiąt lat temu, a gdy właściciel z rodziną postanowili stworzyć B&B, trochę go odnowiono i powiększono okna. Był bardzo przytulny, trzeba przyznać! Jak w całej wiosce (i okolicznych) nie ma elektryczności ani pryszniców czy toalet w domach. Są za to lampy naftowe, wychodki i gorąca woda przynoszona w wiadrach, żeby można było umyć się w misce :-) Wszyscy ludzie, których spotkaliśmy, byli nieskazitelnie czyści i zadbani, co zresztą jest powszechne także w RPA wśród biedniejszych mieszkańców mieszkających w townshipach. 


Zostaliśmy przyjęci bardzo ciepło. Pobawiliśmy się z psem i kotami, zachwyciliśmy się zachodem słońca, zjedliśmy pyszny domowy posiłek (pap, ziemniaki, kurczak, szpinak, sos z pomidorów i cebuli), pogadaliśmy trochę o życiu, a potem zasnęliśmy w egipskich ciemnościach przy akompaniamencie piejących kogutów, które najwyraźniej miały nocne spotkanie ;-) 

O Mamohase i jego właścicielach napiszę w osobnym poście, bo to ciekawa historia. Wrzucę też jeszcze więcej zdjęć. Ale to już po powrocie z kolejnej wyprawym tym razem do Namibii, czyli po 4 maja! :-)

2 komentarze:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...